Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 146.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

komie karmili, zazdroszczono głośno sprytnie ułożonych łajdactw, opowiadano sobie po cukierniach, knajpach i kantorach coraz lepsze kawały, admirowano tych publicznych oszustów, wielbiono i czczono miliony, nie bacząc skąd pochodzą; co to kogo obchodziło, zarobił czy ukradł, byle te miliony miał.
Niezręcznych lub nie mających szczęścia spotykały drwiny i ostre sądy, brak kredytu, odmowa zaufania — szczęśliwy miał wszystko; mógł dzisiaj zrobić plajtę i płacić dwadzieścia pięć za sto, jutro ci sami, których okradł, dadzą mu jeszcze większy kredyt, bo swoje straty odbiją na innych, robiąc plajtę na piętnaście procent za sto.
Moryc myślał właśnie, jakby zarobić na współce i jakby zarobić bez spółki.
— Kupić na wspólne conto cobądź tylko dla zamydlenia oczów, a kupować co się da na swoje własne conto — to była idea, jaka mu od rana przewiercała mózg — rzucał kolumny cyfr na marmurowy blat stolika, sumował, przekreślał, ścierał i pisał na nowo niestrudzenie, nie wiele zważając, co się około niego dzieje.
Wyciągano do niego przez głowy obok siedzących ręce, ściskał je, nie wiedząc komu.
— Morgen! — rzucał na odpowiedź i na przywitanie tym, których spostrzegł i zagłębiał się w najniemożliwsze kombinacye.
Nie mógł znaleść ani sposobu, ani pieniędzy, Kredyt miał wyczerpany i zaangażowany w agenturze. Weksli nie mógł już więcej wystawiać, jeśli nie podeprze dobrem, solidnem żyrem.
— Kogo wziąć na żyro? — to mu się teraz tłukło po mózgu.