Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 133.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy jej było czego potrzeba, kiwała na lokaja i mówiła mu szeptem prawie niedosłyszalnym, albo pokazywała palcem. Siedziała niby mumia, żyjąca tylko w pozostałych, automatycznych, najdłużej trwających ruchach.
Obiad był najzwyklejszy, na sposób niemiecki. Mało mięsa, a wiele jarzyn.
Zastawa bardzo zwykła: platery dobrze już zużyte, porcelana powyszczerbiana, malowana w gołąbki na brzegach talerzy.
Dla Borowieckiego tylko podano koniak i kilka gatunków win, które mu sam Bucholc nalewał, zachęcając:
— Pij pan, panie Borowiecki. to jest dobre wino.
Koniec obiadu szedł milcząco i nudnie.
Cisza panowała przytłaczająca, czasem tylko papuga nic nie mogąc ściągnąć ze stołu, krzyczała: „Kundel!” Ale to samo rzucał szeptem Bucholc pod adresem lokaja. A każde słowo czy dźwięk rozlegało się echem, prawie huczało w tej wielkiej jadalni, w której mogło się pomieścić dwieście osób, obstawionej ciemnymi, dębowymi kredensami, rzeźbionymi w stylu staroniemieckim i zydlami w tymże samym stylu.
Wielkie okno weneckie, wychodzące na mury fabryk, dawało nie wiele światła, rozświetlało tylko ten koniec stołu, przy którym siedzieli, reszta tonęła w jakimś rdzawym zmroku, z którego wynurzali się co chwila jak czarne cienie, lokaje.
Słońce przedarło się z boku okna i rozlało smugę czerwonawego, przedzachodniego światła na pół stołu.
— Zasłoń! — krzyknął Bucholc, bo nie lubił słonecznego światła i patrzył z lubością w żyrandol, który rozbłysł elektrycznością.