Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 131.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozmowa toczyła się po niemiecku.
— Pan nie wegeteryanin? — pytał Hamerstein, wyciągając brodę z pod serwety, w jaką był obwiązany.
— Nie panie. Jestem zupełnym panem wszystkich swoich władz — odparł dość cierpko, bo mu się niesmaczną wydała ta figura, jakby rozlana, z wielkim brzuchem, z wielką twarzą, z olbrzymią łysą czaszką, świecącą jak rondel świeżo wyczyszczony.
Hamerstein poruszył się niecierpliwie, rzucił pogardliwe spojrzenie z pod wypukłych niebieskich okularów i rzekł sucho:
— Każda prawda bywa zawsze z początku wyśmiewaną.
— Pan ma dużo zwolenników w Łodzi?
— Siebie i moje psy chore na parchy, bo im weterynarz nie kazał dawać mięsa — drwił Bucholc, który siedział przy stole, ale nie jadł nic, prócz kaszy owsianej z mlekiem.
— Co Łódź, co cała Polska, barbarzyństwo!
— Dlatego pan przyjechał? Dobre pole do apostolstwa.
— Ja napisałem książkę o wegeteryanizmie pod tytułem „Naturalne pożywienie”, mogę ją panu przysłać.
— Dziękuję, przeczytam z ciekawością, ale wątpię, czy pan zyska we mnie adepta.
— Pan prezes to samo mówił z początku, a teraz...
— A teraz jesteś głupi mój Hamer, bo tego nie rozumiesz, że jak się jest chorym, a cała głupia medycyna nie pomaga, to człowiek gotów jeździć do owczarzy, do księdza Kneippa, wreszcie nawet do twojej elektryczno-homeopatyczno-wegeteryańsko-arszenikowej metody.
— Bo ona jedynie pomaga, bo zasada homeopatyi: