Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 121.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jabym panu dał konie, tylko niech pan nimi powozi bez bata i bez cugli.
— Porównanie, jako porównanie nie jest złe, tylko nie bardzo można je zastosować do nas wszystkich, pracujących u pana.
— Ja go nie stosuję do pana, ani do pańskich niektórych, uważasz pan, mówię, niektórych kolegów, tylko do tej czarnej, roboczej masy...
— I ta robocza masa, to ludzie.
— Bydło, bydło — wykrzyknął bijąc kijem w taboret z całych sił. — Pan się tak nie patrz na mnie, ja tak mówić mogę, bo ja ich wszystkich żywię.
— Tak, ale oni pracują dosyć dobrze na to żywienie, zarabiają.
— U mnie zarabiają, ja im daje zarobek, oni mnie powinni całować po nogach, bo jakbym im nie dał roboty, to co?
— Toby sobie znaleźli gdzieindziej — szepnął, bo złość nim miotać poczynali.
— Zdechliby z głodu, panie Borowiecki, jak psy.
Borowiecki nic już się nie odzywał, był zirytowany tą pychą głupią Bucholca, który przecież pomiędzy łódzkimi fabrykantami był unikatem z wielkiego rozumu i wykształcenia, a tak prostej kwestyi nie rozumiał.
— Panie prezesie, szedłem właśnie z pigułkami, kiedy przyszedł August.
— Cicho! Jeszcze całe dwie minuty. Zaczekaj! — rzucił ostro do swojego nadwornego doktora, który się nieco zmieszał takiem przyjęciem, ale stanął pokornie o kilka kroków przy drzwiach i czekał, biegając zalęknionym, niespokojnym wzrokiem po twarzy Bucholca,