Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 097.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chcesz, żebym jechał do domu? — pytał Moryc.
— I to natychmiast, bardzo pilny interes.
— Nasz interes?
— Nasz, niesłychanie ważna rzecz, niesłychanie.
— Jak interes, to ja jestem prawie trzeźwy. Chodźmy.
Karol wyszedł, prowadząc pod ramię Moryca, który się chwiał na nogach i nie mógł utrzymać równowagi, a za nimi przez otwarte drzwi buchnął potok śpiewów i krzyków i rozlał się po cichem, ciemnem podwórzu i zginął w przestrzeniach, w nocy.
Świt się już robił nad Łodzią, bo czarne kominy zaczęły majaczyć coraz jaśniejszemi barwami, dachy błyszczały w świetle tych bladych zórz, co niby róż najdelikatniejszy, zmieszany z perłami, roztrząsały swą światłość nad ziemią.
Mróz pościnał błoto, pokrył miejscami kałuże warstwą lodu i pobielił mostki nad rynsztokami i okrył bujną osędzieliną drzewa.
Dzień zapowiadał się pogodny.
Moryc wdychał całą piersią to chłodne, zimne powietrze i przychodził coraz bardziej do siebie.
— Wiesz. nie pamiętam nigdy, abym się tak upił. Nie mogę sobie darować, szumi mi w głowie, jak w samowarze.
— Zrobię ci herbaty z cytryną. wytrzeźwiejesz, przygotowywam ci taką niespodziankę, że zechcesz się upić z radości po raz drugi.
— No, ciekaw jestem, co to może być.
I zaraz po przyjeździe, nie budząc już Mateusza, który spał, klęcząc przed kominem z głową na