Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 096.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mlasnął językiem, trzasnął w palce i już wyciągnął pugilares.
— Pan się prędko oryentuje — uśmiechnął się Borowiecki.
— Ja jestem Leon Cohn! Ile?
— Jutro powie panu Moryc, ja chciałem się tylko zapewnić. Dziękuję panu.
— Cała moja kasa, cały mój kredyt na pańskie rozporządzenie.
— Bardzo dziękuję. Termin nie dłuższy, jak trzymiesięczny.
— Kto mówi o terminie? Pomiędzy przyjaciołmi taka bagatelka co stoi?...
— Daj mi sodowej — mruknął Moryc.
Gdy mu przyniósł, pił wprost z syfonu.
— Schube, powiedz prawdę, ile Cię kosztuje ta twoja Józia? — szeptano za Karolem.
— Drogi towar, jeśli chcesz kupić teraz.
— Poczekam do licytacyi, poczekam. Ale powiedz, co cię to kosztuje, bo w Łodzi mówią, że z tysiąc rubli miesięcznie.
— Może tysiąc, może pięć, nie wiem.
— Nie płacisz?
— Płacę, grubo płacę — wekslami. Mieszkanie zapłaciłem wekslem, meble wekslem, modniarkę wekslem, wszystko wekslem. Skąd ja mogę wiedzieć, co mnie to razem kosztuje, będę wiedział dopiero, jak się położę, ile zechcą wziąć za sto. Teraz nic nie wiem.
— Wiesz, to jest genialne!
— Słyszysz pan, panie Cohn, co mówią zanami?
— Słyszę, słyszę. To jest grube łajdactwo, ale mądre, a, a, jakie mądre!