Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 095.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo pan blagujesz, aż się krochmal sypie — odpowiedział ktoś za nazwanego redaktora, który zirytowany wyniósł się do bufetu.
— Kuzyn, nie śpij — krzyknął Bum.
— Zeit ist Geld! Czyje conto? — szepnął, stukając kuflem w stół i chciał go podnieść do ust, ale nie doniósł, ręka mu upadła, piwo z kuflem poleciało na ziemię, nie wiedział o tem, tylko się bokiem przekręcił z fotela, serwetą przysłonił twarz i spał.
— Co osoba chce? Niech ładna osoba powie? — szeptał Leon Cohn, usiłując pocałować wydzierającą mu się kelnerkę.
— Niech mi pan da spokój, niech mnie pan puści — i szarpnęła się energicznie.
— Co osoba się rzuca, ja płacę, to ja się rzucę, ja jestem Cohn. Leon Cohn!
— Co mi tam pańskie nazwisko, niech mnie pan puści — zawołała gwałtownie.
— Niech osoba idzie do dyabla! Szmelc! — rzucił pogardliwie za odchodzącą i zaczął ściągać porozpinany surdut i kamizelkę.
— Moryc! Masz już dosyć pijaństwa, chodźmy do domu, jest ważny interes — szeptał Karol w najwyższem zniecierpliwieniu, bo Moryc pijany, z twarzą w dłoniach, siedział nieprzytomny i na wszystko, co słyszał, odpowiadał w kółko:
— Ja jestem Moryc Welt, Piotrkowska 75, pierwsze piętro. Idź pan do dyabla!
— Panie Cohn, ja miałem do pana mały interes — szepnął Borowiecki.
— Ile pan potrzebuje?