Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 090.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Agato! Agato! — wrzeszczał półgłosem jakiś kantorowicz, senny, z przymkniętemi oczami, pijany, bił laską w stół.
— No, bawią się echt po łódzku — szepnął Karol, szukając oczami Moryca.
— Dyrektor! Panowie, jest i firma Bucholc Herman i Spółka! Jesteśmy zatem w komplecie. Panienko, kółko koniaków! — krzyczał jakiś wysoki i gruby niemiec łamaną polszczyzną.
Zatoczył się szerokim gestem dookoła, chciał jeszcze coś mówić, ale nogi mu się zwinąły i upadł na kanapę stojącą za nim.
— Ależ to widzę cała banda wesoła.
— Gdy nasz komplet burszów.
— My tak zawsze, jak pić to solidarnie, jak co robić — zdechł pies.
— O tak, solidarnie, jak mówi ten, no, jakże się, nazywa, no ten, co to mówili „Hej ramię do ramienia, wspólnemi łańcuchy!”
— Opaszmy brzuchy albo inną galanteryę — wtrącił ktoś z boku.
— Cicho pan. Włóczęgom, psom i ludziom od Szai — wstęp wzbroniony! Zapisz pan to, panie redaktorze — wołał któryś, zwracając się do wysokiego, chudego blondyna, melancholijnie siedzącego na środku pokoju, który błądził dużemi, jakby pożyczonemi oczami, po ścianach pokrytych oleodrukami.
— Moryc, mam do ciebie bardzo pilny interes — szepnął Karol, przysiadając się do Welta i do Leona Cohna, bo obaj pili tylko ze sobą.
— Pieniędzy chcesz, masz pugilares — szepnął, nadstawiając kieszeń spodnią surduta — albo zaczekaj,