Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 044.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zostało! trochę gumy z powozów na kalosze! Ha, ha, ha, kapitalny witz — uderzył go w kolano.
— Cóż zrobił z majątkiem? liczyli go lekko na dwieście tysięcy.
— A on teraz liczy sam, że ma ze sto tysięcy długów, a to skromny człowiek.
— Mniejsza z nim. Napijesz się?
— Wartoby przed teatrem.
— Kelner, koniak, kawior, befsztyk po tatarsku, porter oryginalny, gallopp!
— Bum-Bum, chodź-no pan do nas! — krzyknął Leon.
— Jak się pan ma, jakże zdróweczko, jakże interesiki! — wykrzykiwał, ściskając mu rękę.
— Dziękuję, bardzo dobrze. Przywiozłem dla pana umyślnie z Odessy coś — wyjął z pugilaresu rysunek pornograficzny i podał.
Bum-Bum poprawił obu rękami binokle, wziął rysunek i zanurzył się w nim cały z lubością. Twarz mu poczerwieniała, mlaskał językiem, oblizywał swoje sine, opadnięte wargi, trząsł się cały z zadowolenia.
— Cudowne, cudowne. Niebywałe! — wykrzykiwał i powlókł się pokazywać wszystkim.
— Świnia — mruknął Moryc niechętnie.
— Lubi dobre rzeczy, a że jest znawcą...
— Nie poznałeś znowu kogo? — zapytał nieco ironicznie.
— Czekaj!.. — trzaskał w palce, potem w kolano Moryca, uśmiechnął się i z pugilaresu, z pomiędzy rachunków i not wydobył fotografię kobiety.
— Co? Ładna maszyna? — mówił z najwyższem zadowoleniem, przymrużając oczy.