Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

działem cię jako błędne ognie, co w przepaść mnie prowadziły... Wszystko przeżyłem, co człowiek przeżyć może, a teraz Hanka...
Zamyślił się, a po chwili:
— Powiedz, Hanuś, twoja dusza czysta i biała, sama rozsądź, co jest większem złem; okłamywać, zdradzać tego pięknego człowieka, który może coś przeczuwa, ale pewności mieć nie może i męczy się straszliwie, czy też powiedzieć sobie, to nie jest mój dom, bo moim domem jest dom Czerkaskiego.
— Zrozumiałaś mnie?
Podniosła na niego szeroko rozwarte, wylękłe oczy. Poraz pierwszy roztworzyła się przed nią cała straszna otchłań życia.
— Hanka, zrozumiałaś mnie?
Zbladła, łzy jak duże perły ściekały po jej policzkach. A on chwycił jej ręce i mówił z coraz większą mocą:
— Zrozumiałaś mnie wreszcie?
— Tak.
Siedziała na sofie w jakiemś bolesnem, błędnem zamyśleniu. On chodził wzdłuż i wszerz pokoju i długie milczenie.
A nagle Hanka zerwała się, całem ciałem padła na ziemię, włosy jak dwie wzburzone fale rozlały się w okół jej małej główki.
— Nie mogę, nie mogę, nie mogę.
Dusza jego lodem się ścięła.
— Czemu nie możesz?