Strona:PL Prosper Mérimée - Carmen.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

braltar nie widząc się z nią; ale za pierwszem uderzeniem bębna cała odwaga mnie opuściła: wziąłem naręcz pomarańcz i pobiegłem do Carmen. Żaluzja była uchylona: ujrzałem jej czarne oko wypatrujące mnie. Upudrowany lokaj wprowadził mnie natychmiast; Carmen dała mu jakieś zlecenie, i, skorośmy zostali sami, parsknęła swoim krokodylim śmiechem i rzuciła mi się na szyję. Nigdy nie wydała mi się tak piękną. Ustrojona jak madonna, uperfumowana, meble jedwabne, haftowane firanki... ach!... i ja ubrany jak złodziej... którym też byłem.
— Minchorro! mówiła Carmen, mam ochotę wszystko tu potłuc, podpalić dom i uciec w sierrę.
I dopieroż pieszczoty!... i śmiechy!... i tańczyła, i darła falbanki: żadna małpka nie nawyprawiała tyle skoków, minek, figlów. Później znowuż spoważniała.
— Słuchaj, rzekła, chodzi o Egipt. Chcę aby mnie zawiózł do Ronda, gdzie mam siostrę zakonnicę... (Tu nowe wybuchy śmiechu). Przejeżdżamy przez miejsce, które ci wskażę. Wpadacie nań: oskubać do nitki! Najlepiej byłoby go zatłamsić, ale, dodała z szatańskim uśmiechem, który miewała w