Strona:PL Prosper Mérimée - Carmen.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy to ty, don Garcjo? spytała cicho.
— Tak, odparł don Juan jeszcze ciszej, z twarzą ukrytą w obszernych fałdach płaszcza. Skoro drzwi się za nim zamknęły, zaczął wstępować po ciemnych schodach za swoim przewodnikiem.
— Weź kraj mojej mantylki, rzekła, i idź za mną najciszej jak zdołasz.
W kilka chwil znalazł się w izdebce Fausty. Jedna lampka oświecała ją słabym blaskiem. Zrazu, don Juan, nie zdejmując płaszcza ani kapelusza, stał w miejscu, tuż przy drzwiach, nie śmiejąc odsłonić twarzy. Dona Fausta patrzała nań jakiś czas bez słowa, poczem podeszła wyciągając ramiona. Wówczas don Juan, odrzucając płaszcz, powtórzył jej gest.
— Jakto! to pan, don Juanie? wykrzyknęła. Czy don Garcja chory?
— Chory? Nie, odparł don Juan... Ale nie może przyjść. Przysłał mnie na swoje miejsce.
— Och! co za przykrość! ale powiedzcie mi, wszak to nie inna kobieta broni mu przyjść?
— Znasz pani zatem jego słabostki?...
— Och, jakże siostra ucieszy się z pańskiego przybycia! Biedna mała! myślała że