Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzu, nadając promieniom słonecznym przykrą rdzawą barwę, a ja z żalem myślałem, że nim tam pojadę, spłoną chyba wszystkie lasy i zostaną nagie tylko szczyty i skały.
Aż raz, pewnego poranku, rozbudził mnie jakiś szmer. Na świecie było jeszcze szaro i w tém bladawém pół-świetle, pół-cieniu, ujrzałem Maxa stojącego na krześle ze sznurem w ręku i majstrującego coś koło wielkich gwoździ wbitych w ścianę, na których wisiały meksykańskie kulbaki.
Myślałem, że może, nie zdoławszy się zdecydować, którą sinoritę więcéj kocha: Amerykę czy Słońce — Max umyślił się powiesić, więc nawpół przestraszony podniosłem się na łóżku i spytałem go co robi?
— Jadę, sir, do Harrysona — odpowiedział. — Będzie już z rok, jak pożyczyłem mu sto talarów: jadę teraz odebrać.
— Gdzież mieszka ten Harryson? — spytałem niedbale.
— O! daleko: w górach.
— W górach?
Zerwałem się na równe nogi. Chwila oczekiwana nadeszła.
Max i tak musiał wziąć parę koni, bo miał przywieźć z gór klepek do beczek i kilka baryłek miodu; kulbak miał także kilka: wszystko więc składało się jak najlepiéj.
Zapaliłem świecę i począłem się pakować.
W pół godziny byłem gotów, a w godzinę późniéj, kołysałem się już w lekkim galopie, na wysokiém meksykańskiém siodle. Obok nas biegły psy: mój i Maxa. Byliśmy obaj z Maxem uzbrojeni doskonale: rewolwery sterczały nam za pasem, a oprócz tego ka-