Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

więc kroku spotykają się z kłamstwem i krzywoprzysięztwem; jako zaś proste dzieci natury nie umieją odróżnić rządu od narodu, i z tych wszystkich stosunków wynoszą jedno tylko poczucie: głębokiéj krzywdy. Zresztą indyanin w cywilizacyi widzi tylko stratę tego wszystkiego, co stanowiło sposób do życia jego i jego przodków. Najprzód odejmują mu cały obszar stepów bez końca, a dają kawałek ziemi, któréj on nie umié uprawiać. Dają mu derkę, a zabierają wolność. Piękna zamiana! Dziki wojownik, siedząc na grzbiecie mustanga, przebiega stepy, poluje, walczy, oddycha całym obszarem piersi: jemu to życie dzikie, stepowe, potrzebne, jak ptakowi powietrzne przestrzenie; on bez tego obejść się nie może: schnie i umiera. Pomyślmy zatém co zyskuje, a co traci, przyjmując tak zwaną cywilizacyą. Przedewszystkiém mrze głód, na swoim kawałku roli: ciż sami bracia, którzy prawili mu o cywilizacyi, pogardzają nim teraz, tak jak w Europie cyganem, a w rezultacie nic téż innego nie pozostaje mu, jak cygańskie życie: żebranina i małe złodziejstwa, i wegetowanie z dnia na dzień, wśród którego podleje do ostatka.
Nakoniec, jacyż to są ci apostołowie cywilizacyi, z którymi się spotyka: najprzód kupiec, który go oszukuje; daléj awanturnik, który mu zdziera skórę z głowy; daléj traper, który przed jego wigwamami poluje na bawoły, dostarczające czerwonym pożywienia, i wreszcie amerykański komissarz rządowy z papierem, na którym między liniami napisano: mane, tekiel, fares! dla całego plemienia.
Spotykałem potém na wielu stacyach w stepach Nebraski i Wyomingu, tak zwanych ucywilizowanych