Strona:PL Ostatnie dni świata (zbiór).pdf/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tymczasem żółte smugi na niebie ciemniały, rozszerzały się, roztwierając, jak pręciki wachlarza, rozpostartego od widnokręgu do zenitu.
O godzinie szóstej wieczorem trysnęły nagle potoki czerwonego światła. Zdawało się, jakby wschodziło drugie słońce.
Gdy kometa stanęła nad linją domów, wszystkie gmachy, bulwar, rzeka zajaśniały purpurowym blaskiem.
Strzały rozlegały się coraz częściej, ale teraz słychać je było z przeciwnej strony. Z placu Królewskiego dobiegały dźwięki muzyki. Rozpoczynał się tam Karnawał.
Doznawałem wrażenia, jakby nad ziemią szedł wiew jakichś ognistych skrzydeł, a powietrze stawało się duszne nie do zniesienia.
— Cudowny widok, — powiedział ktoś za moimi plecami. — Cudowny, a wkrótce będzie jeszcze piękniejszy.
Obejrzałem się szybko i zobaczyłem maleńkiego, podobnego do małpy człowieka. Siedział na stosie wiórów, objąwszy rękami chude kolana i patrzył na mnie z drwiącym uśmiechem.
— Według mnie, nie cudowny, ale przerażający.
— Jednak pan nie doznaje strachu. Wszystko to jest zbyt majestatyczne, zbyt olbrzymie, aby ludzie mogli się bać, jak się boją, no, chociażby w czasie pożaru, w teatrze. Obawiają się więcej pół-ludzi, wygnanych w pustkowia, aniżeli komety. Opowiadają, że na zachodniem przedmieściu aeroplany