Strona:PL Ostatnie dni świata (zbiór).pdf/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie wywarta na mnie silniejszego, bardziej wstrząsającego wrażenia, jak w owej dziwnej chwili. Jak i wszyscy mieszkańcy Heljopolisu, nader rzadko spoglądałem na niebo. — Szare, zimne, nieme, z miedzianym odblaskiem elektrycznych słońc, oddawna już straciło ono dla nas urok tajemniczości. Czerwona plama komety i wichry, szalejące dokoła niej, wydawały mi się ognistym znakiem, znaczenia którego nie rozumiałem, lecz którego się domyślałem. Jakby jakaś ognista ręka kreśliła na niebie niezrozumiałe hieroglify, a w hieroglifach tych krył się wyrok na ziemię. Oderwawszy oczy od szklanej tafli, nie mogłem dojrzeć ani platformy, ani Hokkey’a, który stał tuż przy mnie.
— Bardzo być może, że i tym razem jeszcze ominie ziemię, — rzekł obojętnie Hokkey. — Mógł tu zajść jakiś błąd, a to tembardziej, że obliczeń dokonywaliśmy nie my, lecz nasza matematyczna maszyna.
Ale ja już wiedziałem, że katastrofa jest nieunikniona; pewność ta powstała we mnie w jednej chwili i nic już zachwiać jej nie mogło. Szczególna rzecz, że gdy kometa stała się już widzialna gołem okiem, takaż sama pewność zrodziła się u wszystkich ludzi, mimo, że rząd robił wszystko, by ludność uspokoić.
Przy pomocy Hokkey’a zeszedłem z kręconych schodów, a w kilka minut potem znalazłem się znowuż nad dzikiemi polami, zasnutemi w liljowe, wieczorne mgły. Woda w stawach i jeziorach wydawała się całkiem czarna, z przeraźliwym