Strona:PL Oscar Wilde - Portret Dorjana Graya.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To na nic, — westchnął Adrjan Singleton. — Ja już nie wrócę. Co to wszystko znaczy? Jestem tu bardzo szczęśliwy.
— Gdybyś czegoś potrzebował, napiszesz do mnie, prawda? — rzekł Dorjan po chwili.
— Może.
— Więc dobranoc.
— Dobranoc, — odpowiedział młodzieniec, schodząc nadół i wycierając suche usta chusteczką. Dorjan skierował się ku drzwiom z bolesnym wyrazem twarzy. Kiedy uniósł zasłonę, z umalowanych warg kobiety, której dał pieniądze, wydarł się ohydny śmiech.
— Odchodzi, djable nasienie! — zachichotała głosem ochrypłym.
— Psiakrew! — odpowiedział, — nie nazywaj mnie tak.
Klasnęła palcami. — Wolisz, żeby cię nazywać Uroczym Księciem? — zawołała za nim.
Śpiący marynarz zerwał się, słysząc te słowa, i dziko rozejrzał się dokoła. Usłyszał trzask zamykanych drzwi. Wypadł z izby w pościgu.
Dorjan Gray szedł po deszczu wzdłuż wybrzeża. Spotkanie z Adrjanem Singletonem dziwnie go przejęło, zadawał sobie pytanie, czy winien był istotnie ruinie tego młodego życia, co mu tak brutalnie zarzucał Bazyli Hallward. Zagryzł wargi i na przeciąg jednej sekundy w oczach jego zaigrał smutek. Ale właściwie, co go to wszystko obchodziło? Dni były zbyt krótkie, aby brać jeszcze na siebie jarzmo cudzych grzechów. Każdy człowiek żyje własnem życiem i płaci za nie własną cenę. Szkoda tylko, że tak często trzeba płacić za jeden błąd. Ciągle i ciagle trzeba tylko płacić. W stosunkach jego z ludźmi los nigdy nie zamykał rachunków.