Strona:PL Oscar Wilde - Portret Dorjana Graya.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pieckiego płonęła latarnia. Światło migotało i drżało w kałużach. Z parowca oceanicznego, który zasilano węglem, bił snop czerwonego światła. Szlamista droga wyglądała jak mokry płaszcz nieprzemakalny.
Pobiegł wlewo, oglądając się często, czy go ktoś nie goni. W siedem czy osiem minut przybył do małego, brudnego domku, wciśniętego między dwie faktorje. W jednem z górnych okien stała lampa. Przystanął i zapukał w umówiony sposób.
Po chwili usłyszał kroki na korytarzu, odsunięto łańcuch. Drzwi otworzyły się cicho, Dorjan wszedł, nie przemówiwszy ani słowa do skulonej postaci, cofającej się przed nim w cień. Na końcu korytarza wisiała podarta, zielona zasłona, chwiejąca się na wietrze, który wtargnął za nim z ulicy. Odsunął ją i wszedł do długiego, niskiego pokoju, wyglądającego jakby był niegdyś salą taneczną trzeciego rzędu. Jaskrawe, migoczące lampy gazowe, odbijające się mętnie w opstrzonych przez muchy lustrach, przymocowane były do ścian. Za niemi znajdowały się brudne reflektory z wydrążonej cyny, rzucające drżące płaty światła. Podłoga była wysypana żółtemi wiórami, zdeptanemi tu i ówdzie z błotem i zbrukanemi czarnemi plamami rozlanych napojów. Kilku Malajczyków siedziało przy małym piecyku, grając w kości i pokazując w rozmowie lśniące zęby. W jednym kącie leżał na stole, wcisnąwszy głowę w ramiona, pijany marynarz, a przy pstro metalowym szynkwasie, biegnącym wzdłuż ściany, stały dwie chude kobiety, które szydziły ze starego człowieka, czyszczącego ze wstrętem rękawy swojej kurtki. — Myśli, że go czerwone mrówki oblazły, — zaśmiała się jed-