Strona:PL Oscar Wilde - Portret Dorjana Graya.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ki, jakgdyby chciał mózg swój oślepić, a źrenice wtłoczyć w oczodoły. Ale daremnie. Mózg miał własny pokarm, a wyobraźnia, którą przerażenie uczyniło groteskową, drżąc i wijąc się z bólu jak zwierzę, tańczyła niby nienawistna marjonetka na scenie i wykrzywiała się szyderczo przez zmieniające się maski. Potem czas stanął nagle. Tak: ten ślepy, dyszący potwór nie pełzał już, a straszliwe zjawy, widząc, że czas nie żyje już, wyskoczyły żwawo, wydarły z grobu ohydną przyszłość i ukazały mu ją. Zajrzał w nią. Skamieniał ze zgrozy.
Wreszcie drzwi otworzyły się, i wszedł służący. Zwrócił nań szklane oczy.
— Mr. Campbell, sir, — rzekł służący.
Westchnienie ulgi wydarło się z zeschłych warg Dorjana, a rumieniec powrócił na jego policzki.
— Proś natychmiast, Franciszku. — Czuł, że był znowu sobą. Napadł tchórzostwa minął.
Służący skłonił się i wyszedł. Po chwili wszedł Alan Campbell, poważe i okryty bladością, którą podkreślały jeszcze czarne jak węgiel włosy i ciemne brwi.
— Alanie! to ładnie z twojej strony. Dziękuję ci, że przyszedłeś!
— Postanowiłem nie przekroczyć nigdy progu twego domu, Gray. Ale napisałeś, że idzie o śmierć lub życie. — Głos jego był twardy i zimny. Mówił z powolnym namysłem. Cień wzgardy leżał w nieruchomych, badawczych oczach, utkwionych w Dorjanie. Trzymał ręce w kieszeniach astrachańskiego surduta i zdawało się, że nie spostrzegł ruchu, którym go pozdrowiono.