Strona:PL Oscar Wilde - Portret Dorjana Graya.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dogóry, wymachując potwornie zesztywniałemi dłońmi w powietrzu. Uderzył jeszcze dwe razy, ale człowiek nie poruszył się. Coś zaczęło kapać na podłogę. Poczekał jeszcze chwilę, przyciskając głowę do stołu. Potem rzucił nóż na stół i zaczął nadsłuchiwać.
Nie słyszał nic, prócz ściekania krwi na postrzępiony dywan. Otworzył drzwi i wyszedł na platformę schodów. Dom był absolutnie cichy. Nikt nie czuwał. Przez kilka sekund stał przechylony przez poręcz i spoglądał w ciemną klatkę schodową. Potem wyciągnął klucz, powrócił do pokoju i zamknął drzwi za sobą.
Postać siedziała jeszcze ciągle na krześle, oparłszy się o stół, z pochyloną głową, zgarbionym grzbietem i długiemi, fantastycznemi ramionami. Gdyby nie czerwona, zygzakowata rana na karku i ciemna, lepka kałuża, która rozpływała się zwolna po stole możnaby pomyśleć, że człowiek ten śpi tylko.
Jak szybko to wszystko się stało! Czuł się dziwnie spokojny, podszedł do okna, otworzył je i wyszedł na balkon. Wiatr rozpędził już mgłę, a niebo wyglądało jak olbrzymi ogon pawia, usiany tysiącami złotych oczu. Spojrzał wdół i ujrzał policjanta, obchodzącego swój ront i kierującego długie pasmo światła latarki na drzwi milczących domów. Czerwone światełko powozu wyłoniło się na rogu ulicy i znikło. Kobieta w powiewającym szalu wolno utykała wzdłuż sztachet. Od czasu do czasu przystawała i oglądała się. W pewnej chwili zaczęła śpiewać zachrypłym głosem. Policjant zbliżył się i powiedział coś do niej. Roześmiała się i poczłapała dalej. Ostry wiatr powiał przez plac. Lampy gazowe zamigotały niebieskawo, a gołe drzewa potrząsały czar-