Przejdź do zawartości

Strona:PL Oscar Wilde - Portret Dorjana Graya.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie rozpoznajesz w nim już swego ideału? — zapytał Dorjan z goryczą.
— Mój ideał, jak go nazywasz...
— Jak ty go nazywałeś.
— Wówczas nie było w nim nic złego, nic haniebnego. Byłeś dla mnie ideałem, jakiego nie znajdę już nigdy. To jest twarz satyra.
— To twarz mojej duszy.
— Chryste! co ja ubóstwiałem! To są oczy szatana.
— Każdy z nas ma w sobie niebo i piekło, Bazyli! — zawołał Dorjan z dzikim ruchem rozpaczy.
Hallward odwrócił się od portretu i spojrzał na niego. — O Boże! to prawda, — zawołał, — i oto, co uczyniłeś ze swego życia, tak, musisz być znacznie gorszy, niż sądzą ci, co cię nienawidzą.
Podniósł świecę, oglądając płótno. Powierzchnia wydawała się nietkniętą. Zgnilizna i ohyda musiała więc dostać się od wnętrza. Przez jakieś osobliwe przyśpieszenie życia wewnętrznego, jad grzechu zwolna zżerał obraz. Rozkład trupa w wilgotnym grobie nie był tak okropny.
Ręka jego zadrżała, a świeca wypadła z lichtarza na podłogę i migotała dalej. Zdeptał ją nogą. Potem rzucił się na trzeszczące krzesło, stojące przy stole, i zakrył twarz rękoma.
— Boże miłosierny, Dorjanie, co za nauczka! co za straszliwa nauczka! — Odpowiedzi nie było, usłyszał jednak, jak młodzieniec łkał przy oknie. — Módl się, Dorjanie, módl się, — mruknął. — Czego uczono nas w młodości? „I nie wódź nas na pokuszenie. Odpuść nam nasze winy. Obmyj grzechy nasze". Módlmy się razem. Modlitwa twojej pychy została wysłuchana. Modlitwa twej skruchy będzie również wysłuchana.