Strona:PL Oscar Wilde - Portret Dorjana Graya.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wieka. Usta jego drżały, a zeschły język nie mógł wydobyć słowa. Potarł czoło dłonią. Wilgotne było od lepkiego potu.
Młodzieniec, wsparty o gzyms pieca, obserwował go z owym dziwnym wyrazem, jaki widzi się u ludzi, pochłoniętych grą wielkiego artysty. Nie było w jego twarzy ani prawdziwego bólu, ani prawdziwej radości. W oczach jego było poprostu zaciekawienie widza, może w połączeniu z lekkim błyskiem triumfu. Wyjął kwiat z butonierki i wąchał go, a przynajmniej udawał, że wącha.
— Co to ma znaczyć? — wykrztusił wreszcie Hallward. Własny głos brzmiał mu w uchu krzykliwie i obco.
— Przed laty, gdy byłem jeszcze chłopcem, — rzekł Dorjan Gray, mnąc kwiat w ręku, — spotkałem cię, a ty schlebiałeś mi i nauczyłeś mię być próżnym z powodu swej pięknej powierzchowności. Pewnego razu przedstawiłeś mię swemu przyjacielowi, który wyjaśnił mi cud młodości, i ukończyłeś mój portret, który objawił mi cud piękna. W chwili obłędu, której dziś jeszcze ani żałuję, ani błogosławię, wyrzekłem życzenie, ty nazwałbyś je może modlitwą...
— Przypominam sobie! O, jak dobrze sobie przypominam! Nie! to przecież niemożliwe. Pokój jest wilgotny. Pleśń dostała się na płótno. Farby, których użyłem, zawierały przeklęte składniki mineralne. Powiadam ci, że to niemożliwe.
— Ach, co jest niemożliwe? — mruknął młodzieniec, podszedł do okna i przyłożył czoło do zimnej, zamglonej szyby.
— Powiedziałeś mi, że go zniszczyłeś.
— To była nieprawda. On mnie zniszczył.
— Nie wierzę, aby to był mój obraz.