Strona:PL Oscar Wilde - Portret Dorjana Graya.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdyż zdawało się, że cudowna piękność, która oczarowała Bazylego Hallwarda i tylu innych, nie opuści go nigdy. Nawet ci, co słyszeli o nim najgorsze rzeczy, a od czasu do czasu obiegały Londyn dziwne pogłoski o trybie jego życia, stając się tematem poszeptów w klubach, nawet ci, patrząc na niego, nie mogli uwierzyć w nic niegodnego, co o nim rozpowiadano.
Ciągle jeszcze wyglądał, jakgdyby ustrzegł się przed światem i pozostał niepokalany. Ludzie, którzy oburzali się najgłośniej, milkli, gdy Dorjan Gray wchodził do pokoju. W czystości jego oblicza było coś, co zadawało im kłam. Sama jego obecność zdała się być wyrzutem, że zbrukali niewinność. Dziwiono się, że on, który był tak pełen wdzięku i czaru, ustrzegł się przed splugawieniem w epoce, tak brudnej i zmysłowej zarazem.
Często powracając z owych tajemniczych i długotrwałych wycieczek, które budziły tyle dziwnych domysłów wśród jego przyjaciół lub ludzi, co się nimi mienili, wymykał się do pokoju na górze, otwierał drzwi kluczem, z którym nie rozstawał się nigdy, i z lustrem w ręku stawał przed obrazem Bazylego Hallwarda, spoglądając naprzemian to na złą, starzejącą się twarz na płótnie, to na młode, piękne oblicze w zwierciadle. Jaskrawy kontrast potęgował w nim uczucie rozkoszy. Coraz bardziej rozmiłowywał się we własnej piękności, coraz bardziej zaciekawiał go rozkład własnej duszy. Z niezwykłą uwagą, a niekiedy z dziką, okropną radością badał szkaradne linje, które zorały pomarszczone czoło i otoczyły grube, zmysłowe usta, i zapytywał siebie, co jest straszniejsze, piętna występku, czy piętna starości. Przykładał białe dłonie do grubych, na-