Strona:PL O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze 303.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Bóg widocznie próbuje, czy jesteśmy dobrymi katolikami, czy nie, t. j. czy chętnie wypełniamy Jego wolę, czy tylko ustnie mówimy codzień »bądź wola Twoja.« »Prawda przy tobie, Ojcze — odpowiedzieli mi — ale byliśmy razem kilka lat, a teraz ty na południe, a my na północ pójdziemy, więc jak się nie smucić.« Rozejdziemy się co prawda, ale Matka Najśw. nie przestaje przez to opiekować się nami, więc jakoś to będzie, a może Ona pozwoli, że znowu będziemy razem, powiedziałem. Łzy nie pomogą, dalej do roboty, i zacząłem pomagać w układaniu jednemu z nich, co nie wiedział jak sobie poradzić. Pod wieczór znowu poszedłem do chorych i gwarzyliśmy nieco, nadrabiałem miną jak mogłem, ale niekoniecznie mi się to udawało, bo mnie bardzo zasmuciła niebezpieczna przyszłość nieszczęśliwych dzieciaków, o której ciągle myślałem. Na drugi dzień rano po Mszy św., podczas której gorąco poleciłem opiece Matki Najśw. moich biedaków, poszedłem pożegnać się z nimi. Krótko załatwiłem, bo bardzo mi było markotno; prosiłem i poleciłem im, żeby pamiętali zawsze, że są katolikami i dziećmi Maryi, i stosownie do tego żeby się starali zachowywać, potem zaraz puściłem się w drogę do Tananariwy. Gnali za mną aż do miedzy granicznej, chwytali za ręce, żegnali i potem jeszcze, dopóki nie znikłem im z oczu, słyszałem lament i nawoływania. Co się we mnie działo, tego Ojcu opisać nie potrafię, to tylko mogę powiedzieć, że po tym rozstaniu się z moimi dzikusami, długo nie mogłem przyjść do siebie.
Dnia 3 października 1902 r. wyruszyłem z Tananariwy do Fianarantsoa. Podróż miałem nieźle urozmaiconą; pierwszy dzień zeszedł jakoś niby ot sobie nie źle, potem codzień mokłem na deszczu, a trzy czy cztery noce nie mogłem się wcale rozbierać na etapach,