Strona:PL O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze 276.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rzeczy u nas mają się tak: w maju najprawdopodobniej, t. j. jeżeli znowu jakie utrapienie w drogę nie wlezie, zaczniemy budować. Opuścić moich chorych nie mogę w żaden sposób, bo zastąpić mnie nie ma kto, więc byliby zostawieni sami sobie zupełnie, co dla wielu przyczyn jest niemożliwem, a między innemi i dlatego, że rząd postawił X. Biskupowi za warunek, że jeżeli chce mieć schronisko w misyi, musi tam mieć stale jednego księdza. Sam nie mógłbym i bez tego kierować robotnikami, bo się na tem nie znam wcale, więc ułożyliśmy tak tę sprawę z O. Bardon’em (generalny przełożony misyi), że on będzie dyrygował robotą, a ja będę tam co miesiąc dochodził (ta miejscowość odległa o dzień drogi od Ambahivoraka), żeby kontrolować, czy nie odstąpiono w czem od planu i przeglądać rachunki, a tym sposobem zdawać Ojcu sprawę z tego, co się robi. Ojciec będzie te zapewne ogłaszał w »Misyach katolickich«, wszyscy zatem nasi dobroczyńcy będą zawsze wiedzieli dokładnie, co zrobiłem z pieniędzmi, które dają. Nic jeszcze nigdy w życiu nikomu nie zwędziłem i nie boję się, żeby mnie o to miano posądzać, mimo to jednak wolę, żeby ludzie wiedzieli, gdzie ich grosz się obraca. Gdyby się zaś co komu wydało kiedyś niekoniecznie w porządku, rada na to bardzo łatwa, mianowicie: przyjechać i samemu zobaczyć na miejscu, jak jest. Okręty zawsze kursują i zwiedzać schronisko też każdy może, więc trudności nie ma. Matce Najśw. podziękowałem i wciąż dziękuję za to, że pozwala już zacząć budowę schroniska. A teraz, jak w imieniu moich chorych, tak też od siebie pokornie dziękuję wszystkim dobroczyńcom, którzy się łaskawie przyczynili do tego jałmużną. Niech Im Matka Najśw. stokrotnie po swojemu wynagrodzi jak w tem, tak w przyszłem życiu.