Strona:PL O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze 050.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Madagaskarze niema ani jednego rzeźbiarza, zatem ja, mogący wyskrobać jakikolwiek listek, uchodzę tu za ukończonego rzeźbiarza. W Paryżu ma być wystawa, na której Madagaskar ma mieć osobny pawilon. X. Superior mnie prosił, żeby spróbować, czy który z czarnych nie potrafiłby rzeźbić. Spróbowałem, i to jakoś poszło, więc kazałem mu zrobić dwie ramy na wystawę, w których będą oprawione rysunki też robione przez Malgaszów. Rysunek rozumie się dałem jak najłatwiejszy; jak rzeźba wykonana, to wykonana, mniejsza już o to, dość, że to będzie rzeźbione przez Malgasza. Czarny artysta cieszy się, że jego robota będzie paradować w Europie i że może za to co dostanie...
Rozgadałem się, poraby skończyć, a tu właśnie przypomniało mi się malutkie zdarzeńko: Co miesiąc musimy się wszyscy zbierać w Tananariwie na casus z teologii moralnej, exhortę i t. p. Szedłem razu pewnego na takie zebranie (mam porządne dwie godziny drogi, naturalnie pieszo, i rzekę trzeba w bród przechodzić, bo mostu niema), uszedłem może jaki kwadrans drogi, kiedy zaczął mroczyć nie deszcz, ale taki kapuśniaczek, co to mniejszy od deszczu, a większy od rosy, ale przemoczy człowieka do kości. Rozwinąłem parasol i idę dalej. Słyszę, że ktoś boso biegnie za mną, jakby mnie chciał dogonić. Naraz wpada mi pod parasol jakiś czarny frant, mogący mieć jakie 12 lub 13 lat, bez krawatki rozumie się (mówiąc wyraźnie, tylko z przepaską na biodrach) i stanowczo oświadcza, że musi iść ze mną pod parasolem, bo mu na deszczu zimno. Trudna rada; bliźniego w biedzie trzeba ratować, chodź przyjacielu — przykryłem jak mogłem parasolem mego czarnego towarzysza podróży i tak szliśmy razem aż do Tananariwy. W mieście pożegnaliśmy się, jakby od wieków znajomi, ale ja,