Strona:PL Niemojewski Andrzej - Legendy.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wstał, drzwi od wewnątrz zasunął na rygiel i przez ogród wydostał się na uliczkę. Nagle jednak zawrócił do domu, dowlókł się do łoża, sięgnął z ukrycia worek skórzany i schował go w bezpieczniejszem miejscu. Dopiero teraz podążył w głąb miasta.
Gdzieś w dali huczała odległa wrzawa, a wprawne ucho Eliakima rozpoznało, że to na górnem mieście i prawdopodobnie przed domem arcykapłana. Niewyspany i znużony starzec ruszył w tamtą stronę. Niebawem pot wystąpił mu na czoło. Dyszał ciężko, tchu poczynało mu w piersi brakować, ale nie ustawał.
W uliczkach było pusto. Tylko tu i owdzie ludzie wychodzili na dachy i coś między sobą mówili. Kilka razy Eliakim zamierzał ich zagabnąć, ale nie uczynił tego. Jedni nie będą chcieli z nim gadać, inni nie będą umieli go objaśnić. Szkoda czasu.
Zbliżał się coraz bardziej do onego gwaru. Jakaś moc wstąpiła w niego i począł iść szybciej. Pot lał się ciurkiem z jego czoła, spływał na policzki i kapał z brody. Eliakim drżał na całem ciele.
Wtem na skręcie uliczki buchnął w niego gwar, wrzawa. Aha, to tu. Ale wtem zbladł, przystanął i z ogromnym lękiem cofnął się ku ścianie. Posłyszał świst kamieni. Nakrył głowę szatą. Kamienują go, pomyślał. Pospólstwo z dalszych szeregów rzuca kamieniami tak nieostrożnie, może Eliakima trafić... Ale wnet uspokoił się, gdyż przekonał się ostatecznie,