Strona:PL Niemojewski Andrzej - Legendy.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Światłość zalewała puszczę aż po brzeg widnokręgu, na którym ciemniał las palmowy.
Wtedy ów mężczyzna obrócił świecące oczy na rabboniego a wyciągając obie ręce w dal, rzekł głosem silnym:
— Przemawiałem do ciebie dwa razy i nie usłuchałeś mnie... Patrzyłeś własnemi oczami na kraj rozciągający się od puszczy aż po mury Świętego Grodu... Chyba teraz zrozumiałeś, czem jest świat i czem muszą być ci, którzy chcą nim władać... Patrz jeszcze i rozważaj!
Rabboni spoglądał po dalach. On zaś mówił:
— Patrz na te doliny, miasta, warownie, załogi... Patrz na te tłumy nagie i odziane, nędzne i możne... Patrz na te szałasy, pałace i warownie... To wszystko legnie u twych stóp, to wszystko posłuszne ci będzie, jeżeli za mną pójdziesz!
Rabboni zmarszczył czoło.
— Oddam ci rząd nad tem wszystkiem, słyszysz? Oddam ci panowanie nad ziemiami temi i nad temi ludami!... Nakłoń się jeno ku mnie! Czyń, co ci wskażę! Bądź mi posłusznym!
Ale rabboni już go dotknął wzrokiem swoim. Uniósł dumnie głowę i zagrzmiał: