Strona:PL Nie-boska komedja (Krasiński).djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

MĄŻ: Najmocniej osadź basztę Eleonory! Sam nie ruszaj się stamtąd i co kilka minut patrzaj lunetą na obóz buntowników!
JAKÓB: Wartoby, tak mi Panie Boże dopomóż, dla zachęty rozdać naszym po szklance wódki.
MĄŻ: Jeśli potrzeba, każ otworzyć nawet piwnice naszych hrabiów i książąt!

(JAKÓB wychodzi. — Mąż wchodzi kilkoma schodami wyżej, pod sam sztandar, na płaski taras)

Całym wzrokiem oczu moich, całą nienawiścią serca obejmuję was, wrogi. Teraz już nie marnym głosem, mdłem natchnieniem będę walczył z wami, ale żelazem i ludźmi, którzy mnie się poddali.
Jakże tu dobrze być panem, być władcą, choćby z łoża śmierci spoglądać na cudze wole, skupione naokoło siebie, i na was, przeciwników moich, zanurzonych w przepaści, krzyczących z jej głębi ku mnie, jak potępieni wołają ku niebu!
Dni kilka jeszcze, a może mnie i tych wszystkich nędzarzy, co zapomnieli o wielkich ojcach swoich, nie będzie — ale, bądź co bądź, dni kilka jeszcze pozostało — użyję ich rozkoszy mej kwoli — panować będę — walczyć będę — żyć będę. To moja pieśń ostatnia!
Nad skałami zachodzi słońce w długiej, czarnej trumnie z wyziewów. Krew promienista zewsząd leje się na dolinę. Znaki wieszcze zgonu mojego, pozdrawiam was szczerszem, otwartszem sercem, niż kiedykolwiek wprzódy witałem obietnice wesela, ułudy, miłości.
Bo nie podłą pracą, nie podstępem, nie przemysłem doszedłem końca życzeń moich, ale nagle, znienacka, tak, jakom marzył zawżdy.
I teraz tu stoję na pograniczach snu wiecznego wodzem tych wszystkich, co mi wczoraj jeszcze równymi byli.


∗                ∗