Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy to prawda? Ty się zemściłaś — ty nam ją zabrałaś? Ale za cóż kara dosięgła nas rodziców? — za co?
A pan Maciej mówił dalej po chwilowej ciszy:
— Nieszczęsną jest nasza rodzina, fatum nad nią wisi. Wieczne łzy! wieczne łzy! I to dziecko, zabite przez nas — nowa ofiara Michorowskich! Nic nie pomogło, że Waldemar zwalczył wszelkie przeszkody, żeśmy ją pokochali już, jak córkę. Nic nie pomogło! Wszystko to tylko początkiem zemsty, jakby obliczone na to, by cios uczynić sroższym. W tem jest całe okrucieństwo odwetu! W dniu, w którym połączyć się mieli, dopełniła się zemsta!
Starzec odetchnął głęboko.
Blade oczy obrócił na klomb kwiatowy przed werandą i poruszał głową, jakby akcentując bezmiernie smutne słowa.
— Oczekiwałem ich ślubu z upragnieniem, chciałem jaknajprędzej ujrzeć wnuka szczęśliwym, jakim nigdy ja nie byłem. Wyobrażam ich sobie zawsze w ślubnych strojach — tę parę tak piękną, stworzoną dla siebie. I zobaczyłem Stefcię w ślubnej sukni — widziałem ją w wieńcu z pomarańczowych kwiatów głębowickich, które miały ją zdobić przy ołtarzu. Widziałem ją w welonie, dziewiczą, śliczną — ale jak! ale jak! I jego widziałem wśród tych kwiatów nieprzytomnego prawie. O! straszny obraz! poniosę go z sobą do grobu! Trzeba mieć całą moją przeszłość za sobą, całą niedolę życia, aby na kresach jego ujrzeć podobny obraz. Kara zasłużona, ale okrutna. To już nie kara, lecz piekielna zemsta! A potem... po jej śmierci, jakim cudem nie padłem ja wówczas rażony na miejscu, kiedy w rękach jego ujrzałem broń morderczą? O! Chryste!
Księżna rzuciła się na fotelu.
— Co? — co? — Waldemar chciał?...
— Tak, chciał się zabić, miał w ręku rewolwer — odepchnął mnie, gdym odbierał — był dziki — straszny! Ale mu do nóg padłem, kolana mu całowałem — ja — jego dziad! bo mnie rozpacz za duszę targnęła.
Starzec zaszlochał. Księżna zaczęła także płakać.
Na werandę wpełznął złowrogi cień. Brochwicz powstał i wyszedł aż na schody, bo krtań ścisnął spazm żalu. Czoło oparł o słup werandy.
Pan Maciej mówił dalej:
— Rita wyrwała mu rewolwer, ale mierzył do siebie — kula chybiła — Bóg łaskaw! Rita zabrała mu broń — niech jej Bóg nagrodzi — ja byłem nieprzytomny. To tylko czułem, że nienasycona zemsta i jego chce mi zabrać. Błagałem, zakląłem go na pamięć zmarłej Stefci, na pamięć jego matki. Może duszyczka tej sodkiej dziewczyny dopomogła, bo zdołałem go poruszyć. Obiecał mi, ale co się z nim dzieje, widzicie sami. Najgorsze to, że nie może płakać. Szarpie się wewnętrznie. Ach, jak on cierpi! Czy widzieliście, jak on szedł za nią na pogrzebie? Podtrzymywał ją w głowach, róże z wieńców opadały mu na czoło. Ale jego twarz! jego oczy! Czy posąg z kamienia może być twardszy w wyrazie? — czy śmierć sama może mieć więcej grozy?
Pan Maciej umilkł wyczerpany, poczem spytał cicho:
— Kto ją niósł jeszcze, oprócz niego?