Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ranek był jasny, pachnący, wesoły, kiedy powóz ruczajewski stanął przed gankiem. Ordynat wpadł do przedpokoju. Naprzeciw niemu wyszedł pan Rudecki zmęczony, z podkrążonemi oczyma.
— Co jest? czy lepiej? — wyrzucił z siebie ordynat.
Pan Rudecki odpowiedział głucho:
— Zapalenie mózgu. Dziś gorzej.
— Boże! — jęknął Waldemar. — Jaki powód choroby? Kto leczy?
— Miejscowi doktorzy i profesor z Warszawy.
— Kiedy zachorowała?
— W środę wieczorem.
Ordynat spojrzał, jak wściekły.
— I mnie dopiero w sobotę zawiadomiliście? Jak można było? — zawołał wzburzony.
— Telegrafowaliśmy po przyjeździe profesora. Pomoc lekarska była natychmiast. Robimy, co w naszej mocy — odrzekł szorstko Rudecki.
— Gdzie ona?
Rudecki zgarbiony posunął się naprzód.
W salonie spotkali doktorów. Ordynat powitał ich gorączkowo i bez słowa poszedł dalej.
W pokoju Stefci, w półmroku, Waldemar obok łóżka ujrzał profesora z Warszawy; trzymał on puls chorej. Przy nim stała pani Rudecka. Szybko zbliżyła się do wchodzących.
— Cicho... śpi... — rzekła z szeptem.
Witając Waldemara, zaczęła płakać. Profesor wstał, powitał ordynata.
— Jak pan znajduje? — spytał Waldemar zdławionym głosem.
— Panie ordynacie — łudzić się trudno — jest bardzo źle — ale Bóg łaskaw. Robimy, co można.
Waldemar ukląkł przy łóżku. Delikatnie wziął rękę Stefci, białą, zda się przezroczystą, gorącą, jak ogień. Chora spała z głową obłożoną lodem, fale krwi przepływały jej przez twarz. Usta miała nieco otwarte, bardzo karminowe, spieczone gorączką, palący oddech wychodził z nich szybki, nierówny. Waldemar wpatrzył się w mizerną twarzyczkę Stefci, dłoń jej leciutko przycisnął do ust. Rwało mu się w piersi, oczyma suchemi, lecz pełnemi strasznego bólu ogarniał wątłą postać dziewczyny, która wśród poduszek, pod kołdrą rysowała się delikatnie. Włosy, wysunięte z pod kompresu, otaczały jej głowę ciemno-złotym wieńcem.
Waldemar klęczał długo. Oparł czoło na ręce Stefci i słyszał, jak w tej drobnej dłoni pulsowały żyłki, i odczuwał drgania nerwowe.
Obudził go z odrętwienia profesor, zmieniając okład z lodu. Widok odkrytego czoła dziewczyny, gładkiego, blado-różowego, ze zmoczonemi włosami dokoła, wzruszył Waldemara. Z uczuciem rozpaczy nachylił się i dotknął ustami jej skroni.
Gdy nowy okład położono, Waldemar cicho spytał:
— Czy jest przytomna?
— Prawie zawsze... nie — odrzekł profesor.
— Więc stan jest... nie dobry?
— Groźny!... Ale niech się pan nie przeraża. Myślę, że to może przesilenie.