Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cach ludzi i we krwi niezmiennie. Istniała w epoce kamiennej, krzemiennej i istnieje w dzisiejszej kulturze. Tylko zmienia wierzchnią szatę: w epokach pierwszych miała na sobie skórę zwierzęcą, w wiekach średnich — poetyczną pasterską szatę trubadurów.
— Dziś ubiera się w szelesty i złoto — dokończył Brochwicz.
— No, nie zawsze, ale dziś jest różną: misterne połączenie przedpotopowej zwierzęcości z nowoczesną elegancją.
— A wy dodaliście i średniowieczną idyllę, co stworzyło całość wspaniałą — mówił Brochwicz. — Wasze uczucia zachęcają mnie bardzo, to jakby poemat, ale wątpię, czy ja się na takie dzieło zdobędę kiedykolwiek. Ty, Waldy, dobrze mówisz, dobrze piszesz, więc i wybornie kochasz. Ale! ale! twoje ostatnie artykuły społeczne: „Patrzą na nas” i ten drugi o syndykacie rolniczym wywołały zgrzyt zębów u Barskiego, a oczarowały ogół. Ty masz w sobie ogromnie dużo satyry, zaciekawiasz ostrzeni pióra, a łagodzisz, gdy trzeba.
Brochwicz mówił dalej na ten temat, ale Waldemar już nie słuchał go. Był roztargniony i dziwny.
Nagle podszedł do guzika elektrycznego w ścianie i szepnął do siebie:
— Jestem zanadto niespokojny. Nie rozumiem tego. Pojadę.
Lecz nie zdążył nacisnąć dzwonka, gdy zastukano do drzwi. Wszedł lokaj, podał ordynatowi telegram i wyszedł.
Waldemar szybko rozwinął papier. Bladość pokryła jego twarz.
— Co się stało? — zawołał Brochwicz, zerwawszy się z kanapki.
Waldemar wręczył mu telegram, sam gwałtownie zadzwonił.
Brochwicz przeczytał.
„Stefcia bardzo chora. Proszę natychmiast przyjeżdżać. Rudecki“.
Lokaj wpadł zadyszany.
— Rachunek! Pakować rzeczy! Konie na dworzec terespolski — krzyknął Waldemar.
Służący wybiegł.
— Czy mam jechać z tobą? — spytał również blady Brochwicz.
Waldemar wyrzucał z szafy ubranie. Był, jak szalony.
— Jak chcesz! — odrzekł krótko.
Brochwicz namyślał się chwilę, wreszcie podszedł do ordynata i dotknął jego ramienia.
— Waldy — słuchaj — uspokój się! nie chcę cię pocieszać, bo skoro depeszują nagląco, to widać dobrze nie jest. Ale — uspokój się. Dam ci taką radę: ty jedziesz zaraz, niewiele masz już czasu, więc weź z sobą, co najpotrzebniejsze, ja zostanę do jutra i zabiorę resztę, a przedewszystkiem brylanty.
Ordynat rzucił się.
— Ach, brylanty! — machnął ręką niecierpliwie.
— No widzisz, ja wiem, że teraz to cię nic nie obchodzi i dlatego wezmę klejnoty ze sobą. Ty zanadto jesteś roztargniony. Ja zawiozę je aż do Głębowicz.
Wszedł lokaj z rachunkiem, dwaj inni zaczęli pakować rzeczy.
W kwadrans potem ordynat jechał na kolej. Brochwicz został sam w hotelu.
Waldemar całą noc przemęczył się z własnemi myślami. Jechał sam w przedziale. Ogarniała go rozpaczliwa niecierpliwość. Zdawało mu się, że pociąg idzie żółwim krokiem. Pędził własną imagi-