Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Skłębione słupy mgieł tłoczyły się z piersi rozgrzanej gleby. Wieczorem, w nocy, aż do wschodu sońca kurzyło na polach. Opary przewalały się na łąkach, omotując lasy bałwanami sinawej piany. Delikatne włókna pełzały nisko na bagienkach, przy księżycu lśniły, jak sproszkowane srebro.
— Ziemia dymi! — woła przyroda.
— Ziemia dymi! — krzyczą ptaki.
— Ziemia poczęła wiosnę!
— Chwała jej i cześć!
Wrzask radości zabrzmiał w przestworzach świata.
Wichry, jak dzikie ptaszyska, przycichły, zmęczone hulanką.
Zapanowało wszechwładnie słońce, haftując drogocenne tkaniny z blasków na powijaki dla nowopoczętej.
I nadeszła!
Z łona matki wyjrzała na świat młodziutka, piękna, omotana opalowemi mgłami, spowita we wstęgi słoneczne.
Chucha na nią matka-ziemia, kołyszą ciche prądy powietrzne i rośnie w cudną boginkę i potężnieje.
Aż wyzbyła się powijaków.
Wielki szum pochwalny świat rzuca do jej stóp, przyroda składa hołd, błagania biegną do niej i uśmiechy poddanych.
Unosi się wysoko, poprzedzana przez pazia-skowronka. Pierwszy baletnik ptaków rozsypuje na świat delikatne treliki, dźwięczące niby perły wśród różanej konchy.
I białe sztandary bocianów powiewają bogince; rozgłośne chóry żabich wieców niosą jej swą pieśń.
Klucze żórawi zawodzą dla niej nieszpory.
A za nią idzie czar.
Wiosna płynie w górę. Całą garścią czerpie ze skarbnicy słońca kolorowe pyły i sieje na ziemię. Złoto ciska na jaskry, błękit na niezapominajki, białe obłoczki rozdrabia na przylaszczki. Gwiazdy ma w dłoni, kruszy je i sypie, bez biary. Tworzy kobierce, tka złotogłów, splata wianki.
Namiętna potęga pochłania świat. Miłość bucha z pękających drzew, wre, kipi, wrzątkiem oblewa wszystko, co żyje. Idą szepty zmysłowe, duszne uściski.
I całusy i dreszcze rozkoszne.
Wielki spazm rozprężonej natury pali ogniem, kołaczą podniecone tętna w ziemi, żarne pulsa.
Rozszalały się pożądania! pożoga pragnień!
A przyroda poczyna i poczyna wciąż.
Wiosna rozkwitła, rozśpiewała się.
Sama zaczęła kochać.
Coraz nowe zakłada szaty. Włosy stroi w ametystowe, aksamitne sasanki, ubiera się w biel kwitnących drzew, w rubiny smółek. W sandałkach z bursztynowych kaczeńców brodzi po lustrach źródełek, spogląda w nie tęskna, marząca.
Wpada do lasów, przywołując kochanka.
Słychać moc jej głosów.
Z piersi młodzieńczych, słodkich jak jagody, wydycha płomienne westchnienia. Jej śpiew dźwięczny zagrzmiał nieskończoną ga-