Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I lustrzany gabinecik Stefci zanurzył się w pomroce. Żółty atłas obicia przybrał kolor popiołu. Na lustrach wieczór pełzał, niszcząc ich blask. Wyglądały, jak lśniące wilgocią ściany.
Stefcia grała. Po klawiszach z konchy perłowej ślizgały się jej delikatne palce z nerwową gorączką. Roztopiona w mętach pokoju postać dziewczyny rysowała się nikle. Bogata harmonja tonów szła w zawody z żywiołową orkiestrą natury.
Stefcia była niespokojna o narzeczonego: wyjechał do dalszych folwarków i jeszce nie wrócił. Dzikie odgłosy rozhulanej słoty drażniły Stefcię. Uciekła od towarzystwa i razem z pianinem rzucała w przestwór szeroką falę uczuć. Grała właśnie fantazje wysnute nastrojem chwili. Stopniowo pod siłą myśli i nerwów tony stawały się głębsze, aż rozbrzmiały fanfarą melodyjną i pełną życia. Kapryśne rzuty jej rąk ciskały szumne warjacje, oryginalne przejścia z tęsknic bezmiernych do zwichrzonej młodzieńczej namiętności. Z szałem, idącym w krew, dźwięczały nuty, opadając znowu w ciche pianissima. Natchnienie duszy Stefci, wylane na klawisze, rzeźbiło w powietrzu przepiękny posąg jej szczęścia, aż do wypukłej wyrazistości, cieniowało każdą linję, każdy rys. Utwór grany przez nią, wyfruwał z jej nerwów, gdyż tam był poczęty. Stefcia rozmotywowała złote runo muzyki, którą nosiła w swej naturze. Tą muzyką pulsowały jej młode żyły i w gęstym promieniu oprzędły wszystkie fibry i arterje serca.
Po burzliwym przelocie ostatnich dźwięków umilkła. Ręce jej zwisły na suknię. Siedziała minutę nieruchomo, zasłuchana w echo własnej pieśni. Nagłe zerwała się z krzesełka. Nowy atak spazmującego wichru i ciemność pokoju przenikły ją strachem. Podbiegła do ściany i przekręciła korbkę elektryczną. Blask wpadł olbrzymią różycą, buchnął z lustra morzem światła, obudził kwiaty, złotem drgnął na ścianach. Stefcia pod palmami zawołała z wybuchem radości:
— Pan tu?!
— Słuchałem twej muzyki — rzekł Waldemar, odrywając się od złotawej kotary, osłaniającej drzwi.
Podszedł blizko. Stefcia podała mu ręce.
— Byłam tak niespokojną...
— I czego? Deszcz mnie nie straszy, a zyskałem na tem; grałaś tak, jak dawno pragnąłem usłyszeć. Cudownie! Czy byłabyś zdolną to powtórzyć?
Uśmiechnęła się.
— Wątpię! To było moje pożegnanie Głębowicz. Taki prąd przejdzie i minie. Podobał się panu — to dobrze! Grałam dla siebie.
— Zagrasz mi na powitanie Głębowicz, gdy już wrócimy tu na stałe. To dzisiejsze, to jakby niwy zaporoskie, gdy śpiewają cicho toerbany, dźwięczą dzidy i buńczuki. Brzmiała tu melodja tęskna i głośna wrzawa kozacka. Moja ty artystko! — myślałaś o mnie. grając?
— Tak, i o szczęściu — szepnęła Stefcia. Myślałam, że ponieważ to kwiat bardzo rzadki w olbrzymiej plantacji pospolitych szczęściątek, więc niesłychanie trudno go zdobyć, a my go już posiadamy. W masie różnorodnych kwiatków znaleźliśmy wspaniały kielich, prawda? — i nie zawiedzie nas.