Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bądźcie szczęśliwi!
Uroczystość wiała z jej słów, powaga i niezwykłe u niej roztkliwienie. Ta wyniosła pani w czarnych koronkach, o marmurowej twarzy, przytłaczała swym majestatem.
Powitanie i błogosławieństwo pana Macieja odbyło się mniej ceremonjalnie, ale jeszcze serdeczniej. Pan Rudecki przywitał księżnę z godnością; zamienili ze sobą kilka poważnie brzmiących grzeczności. Pan Maciej uścisnął Rudeckiego po bratersku.
Lody zostały przełamane.
— Widziałem! ale jestem dyskretny — krzyknął wesoło.
Pobyt Stefci w Obronnem zmienił całkowicie usposobienie księżnej na korzyść dziewczyny. Staruszka zdumiewała się jej dystynkcją.
Z przyjemnością spostrzegła, że nie będzie miała trudu, kierując Stefcię na wielką damę. Z każdym dniem godziła się więcej ze stanowiskiem w jej rodzinie, podziwiając przytem urodę dziewczyny, świetnie rozkwitłą. Zachwycał księżnę czar i wdzięk Stefci, który rozsypywała dokoła siebie, jak perły cenne.
Stosunek panny Rity z narzeczoną ordynata był jak najlepszy. Stefcia nie czuła się tu obcą, przymus względem siebie widziała tylko w księciu Franciszku i w hrabinie Morykoniowej. Hrabia nie pokazywał się wcale. Większych zebrań nie urządzano, ponieważ wszystkie domy znajome bawiły w Warszawie lub zagranicą. Stefci brakowało tylko Luci. Nieobecność jej i pani Idalji gnębiła dziewczynę.
Po tygodniowym pobycie w Obronnem przyjechali wszyscy na kilka dni do Głębowicz, skąd już pan Rudecki z córką miał powrócić do domu. Sanna trwała wyborna.
Ordynat jechał z narzeczoną w bardzo strojnych saneczkach, zaprzężonych w czwórką głębowicką. Powoził sam. Ponsowa, szyta złotem siatka, spadała aż do ziemi, bujne lisie ogony miotały się przy skroniach końskich. Dźwięczny brzęk janczarów i bronzowych okuć uprzęży roznosił echo w borach głębowickich. Kare araby z długiemi ogonami, w błyszczącym rynsztunku, przypominały rumaki cezarów przy zwycięskich rydwanach.
Stefcię czarowała ta jazda, oboje z Waldemarem rozweselili się jak dzieci. Szczęście, jak złote promyki, tysiącami iskierek sypało na nich. Młodość, miłość ich była rozkoszną i błyskotliwą jak ta wesoła jazda po wyślizganym gościńcu, jak dźwięczny brzęk janczarów i prychanie karej czwórki. Bór stał cichy, oszroniony ostatnim śniegiem. Raz jeszcze ubrał się w białe futra i szumiał rozgłośnie, jakby żałując, że wkrótce zdjąć je musi. Marzec już nadchodził, koniec zimy, ale śnieg cieszył ludzi, cieszył nawet bór, drzewa wiedziały, że im ładnie w tych gronostajach.
Stefcia oczekiwała wiosny radośnie. W czerwcu miał się odbyć jej ślub, więc tyle myśli leciało naprzód, tyle wrażeń, taki bezmierny, niezgłębiony dreszcz ciekawości i nadziei wstrząsał nią na wspomnienie tego, co będzie! A jednak żałowała zimy. Dziwny, niewytłomaczony żal wkradł się natrętnie do jej marzeń i nurtował w nich. Śnieg był świadkiem największego jej szczęścia, najdroższych upojeń i żałowała, że już zginie. Pragnęła wiosny, jednocześnie bojąc się jej.