Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Rozmawiałam z duchem mojej Elżuni i z Gabrjelą. Zwłaszcza Gabrjelę widziałam często we snach. Stawała obok Waldemara i kładła mu rękę na głowie, jakby błogosławiąc. I tę Stefcię widziałam. Klęczała przy Gabrjeli, taka śliczna, błagająca, zupełnie podobna do tej w medaljonie Waldemara.
Staruszka wstrząsnęła się.
— A czy wiesz? Ukazała mi się we śnie zmarła Rembowska. Och! tak okropnie patrzyła mi w oczy!
— Niech się ciocia nie przejmuje — rzekła serdecznie panna Szeliżanka i przylgnęła do ręki staruszki.
— Nie, dziecko, to już minęło. Teraz mi dobrze i tak spokojnie, Waldy kocha mnie. O to już mi tylko chodzi. On zacny chłopak, Czemuż go Elżunia nie widzi!
Panna Rita westchnęła. Księżna pocałowała ją w czoło.
— Cierpisz, dziecko, ja wierzę, Bóg da, że i ty szczęście znajdziesz. Tyś warta najlepszego losu.
— Nie chcę, ciociu, nie chcę. Ja kochałam go całą duszą, ale nawet nie marzyłam o nim dla siebie. Cóż — ja dla niego? Byłabym zbyt śmiałą, chcąc marzyć. Ale — smutno mi. Ot, dziwaczka jestem.
Zaśmiała się cicho, boleśnie.
— Gorycz przez ciebie przemawia — rzekła księżna. — Ale to minie: tyś zawsze taka dzielna.
Już zaczynało świtać, kiedy księżna, osłabiona bezsennością i wrażeniami nocy, poszła do łóżka.
Ale nie mogła zasnąć. Przesuwała w palcach paciorki sandałowego różańca, oczy miała wlepione w adamaszkową kotarę, na której blady świt zimowy snuł swe fijoletowe cienie.
Usta staruszki szeptały pacierze, lecz myślą przebijała szereg lat, błądząc w czasach, kiedy i sama była młodą, sama kochała, a potem widziała uczucia swych dzieci.
I w drugim pokoleniu to samo.




XVII.

Waldemar powrócił do Głębowicz nad ranem. Już świtało. Ruch powstał w uśpionym przed chwilą zamku. Zwłaszcza w cieplarniach i w oranżerji panowała krzątanina przy blasku lamp elektrycznych. Sam ordynat wybierał kwiaty. Rój ogrodników z nożycami w rękach robił istne spustoszenie. Ogrodnik układał kwiaty odpowiednio. A były tam pyszne okazy. Wszystko, co cieplarnie, prowadzone z wielkim nakładem, wytworzyć mogły o tej porze roku. Cenne róże, storczyki, mimozy robiły wrażenie przeniesionych z Riviery. Nad mistrzowskim opakowaniem czuwał sam ordynat.
Około jedenastej rano wyjechał strzelec Jur, w bogatych liberyjnych futrach, strojny i dumny, wioząc ten wonny ładunek dla Stefci, razem z listem Waldemara. Wiózł także list do państwa Rudeckich.
Przed obiadem ordynat wpadł do Słodkowic tak promienny, że wszyscy odrazu odgadli powód. Pan Maciej ucieszył się szczerze. Lucia pogodzona już z myślą o Stefci w roli ordynatowej, pragnęła, by się to stało jaknajprędzej. Tylko pani Idalja spochmurniała, mocno dotknięta może przed oczyma widząc tragiczną z gniewu i obra-