Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/060

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i ty mnie kochasz. Nie broń się, nie zapieraj: wiem wszystko. Walczyłaś! ale to się zwalczyć nie da, to silniejsze, zwycięża zawsze! Podziwiałem twój hart, z jakim rzuciłaś mi wczoraj zaprzeczenie swych uczuć, ale tembardziej wiem, że mnie kochasz. I ja miałem poprzestać na twej wczorajszej odpowiedzi? Więc zdobyłem cię po to, by pożegnać? po jednym słowie, które podyktowała ci duma, obawa, gorycz, wywołana obrazem przeszłości? Gdybym ci był zupełnie obojętnym, jeszcze szedłbym do celu z nadzieją, że cię zdobędę. Ale wiedząc, że posiadam twą wzajemność, ja miałbym ustąpić? Nie znasz mnie, jedyna. Będziesz moją żoną, bo mam pragnienie szczęścia, bo tobie chcę je ofiarować.
Stefcia słuchała z upojeniem, z nieznaną dotąd rozkoszą. On ją kochał i mówił to nie w jakimś szale, ale spokojnie, poważnie. Patrzał na nią tak przejmująco. Czuła ten wzrok, przepalał jej krew, niweczył wolę. Ordynat przyciągnął ją do siebie i pochylony szeptał nagląco:
— Jedyna moja, złota, najdroższa, nie zaprzeczaj, nie wypieraj się — kochasz mnie — powiedz, chcę, abyś mi to powiedziała.
Stefcia słabła. Nazbyt silnie kochała, by móc się oprzeć, świadomość jego uczuć, niski, nabrzmiały miłością głos odurzył ją. Przymknęła powieki oczarowana, uniesiona szczęściem w jakieś nieznane krainy. Otaczała ją przestrzeń jasna, ze złotych gwiazd utkana, pełna woni i cichej a świetnej muzyki. Nie umiała się bronić nawet wtedy, gdy on energicznem ramieniem otaczał ją delikatnie, pieszcząco. Przygarnął ją do siebie i cicho złożył jej głowę na swej piersi.
Stefcia trwała w odrętwieniu.
Waldemar odsunął jej czapeczkę z czoła i zanurzył usta w jej włosach.
— Szczęście moje! ptaszyno moja! — mówił w uniesieniu — powiedz, że kochasz.
Nagłym ruchem przytuliła się do niego, szczęśliwa, niemal nieprzytomna z rozkoszy.
— Kocham! tak... kocham! — wyszeptała z głębi udręczonej duszy.
— Moja ty! moja!
Cisnął ją do siebie, jej usta, oczy, włosy okrywał bezpamiętnie pocałunkami.
Długa, rozkoszna chwila czaru, nieziemskiego upojenia zawisła nad nimi. Wszystko, co świat posiada najpiękniejszego, mieści się w takich momentach. Taka uroczystość duchowa, w połączeniu z namiętnością, przewyższa wszelkie uroczystości ziemskie.
Takie chwile stworzone być muszą przez aniołów: są zbyt czarowne.
Waldemar pieścił Stefcię, tulił, szeptał najczulsze, kochające słowa. Miał ją nareszcie, tę upragnioną, jedyną.
— Będziesz moją żoną... moją na wieki! — powtarzał.
— Kocham pana nad życie... ale... żoną nie będę nigdy.
— Dlaczego, jedyna. Co mówisz?
— Bo to niemożliwe! pan jesteś magnatem — to — to nie dla mnie!