Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/050

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nad sobą. Stała ogłuszona, jak wykuta z alabastru, tak białą powłoką zastygła jej twarz. Tylko oczy wielkie, pysznie ocienione, mieniące się ciemnym fijoletem, patrzały w rozognione źrenice Waldemara z niemą prośbą, z bolesnem błaganiem — jakby mówiła niemi:
— Nie męcz mnie! nie wódź na pokuszenie.
Palący wzrok Waldemara pochłaniał ją, pieścił, całował. Ordynat mocno ściskał jej ręce i nachylony szeptał rozpalonemi ustami:
— Szaleję za tobą! — słyszysz? Musisz być moją i będziesz, kochasz mnie, ja wiem!
Stefcia nagłym ruchem wyrwała ręce z jego dłoni.
Olbrzymia fala szczęścia, szalony wir radości porwał ją huraganem. Ognisty rumieniec oblał policzki. Chwyciła się za skronie i, łapiąc szybko powietrze w rozchylone wargi, wyrzuciła z piersi wielki, potężny krzyk z serca, niby hejnał dziękczynny:
— Boże! Boże! Boże!
Waldemar porwał ją w ramiona, z ogniem w oczach, oszalały, wściekły.
Lecz w tej samej chwili błyskawicą stanęła w oczach Stefci biała postać jej babki w objęciach ułana, w ogrodzie śniażewskim, przed laty. Rozpaczliwa siła oderwała ją od piersi Waldemara, zanim zdążyła złożyć na niej głowę zwichrzoną szczęściem, bezmiarem radości.
Wyrwała mu się, cofnęła gwałtownie, przerażona, oślepła z nagłej trwogi. Wysunęła naprzód ramiona, jakby się broniąc przed nim.
Waldemar zdumiony, znowu chwycił jej ręce i ścisnął, jak w kajdanach.
— Co tobie?
— Ja pana — nie kocham — nie kochałam nigdy — nie! nie! — krzyknęła Stefcia głuchym, zmienionym głosem.
— Co tobie? — uspokój się! — co mówisz?
— Nie kocham pana! — nie chcę!
— To kłamstwo! — wybuchnął Waldemar. — Kochasz mnie i będziesz moją!
— Nigdy! nigdy!
Drżała, wzburzona bez granic, pierś jej gwałtownie falowała, oczy ciskały iskry.
Waldemar był straszny. Gniótł jej ręce powyżej dłoni, aż kurczyły się z bólu. Źrenice prawie czarne, pałające jak wulkan, wpił w jej oczy i mówił chrapliwie:
— Musisz! musisz! — bo ja tak chcę!
Nerwowy, podniecony śmiech wybiegł z ust Stefci, niby jęk męczeński. Spojrzała mu w oczy, jak zraniona, i zawołała:
— Teraz... tak... a potem?
W pytaniu jej był cały dramat zmarłej babki.
Stefcia gwałtownym szarpnięciem wyrwała ręce z rąk ordynata i odskoczyła od niego. Zatrzymała się dumna, pewna swego zwycięstwa, ale wstrząśnięta do głębi duszy. Szalonym wysiłkiem woli uspokoiła głos i wyraz twarzy. Poważnie, wolno i dobitnie rzekła, nie patrząc na Waldemara.
— Nie kocham pana i... proszę zapomnieć o mnie.
Odwróciła się, podążając w stronę drzwi, zmieniona, ze zroszonem czołem od męki, jaką sobie zadała, ale z dumnie podniesioną