Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/032

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Słońce zaszło, w bibljotece zapanował mrok, szare macki włóczyły się mętne po oszklonych szafach, wciskały się w każdy kąt, potęgując ciemności. Waldemar wstał, przeszedł się kilka razy wzdłuż bibljoteki i zadzwonił. Kamerdyner wszedł cicho, jak duch.
— Światła — rzucił krótko ordynat.
Andrzej nacisnął guziki elektryczne w ścianach. Białe światło opromieniło bibljotekę. Z kryształowego pająka sypnęło mnóstwo tęczowych iskierek.
— Mogłem to sam zrobić — pomyślał ordynat po wyjściu kamerdynera. — Co on kombinuje, widząc mnie takim?
Wszedł do czytelni i otworzył fortepjan. Z pod adamaszkowej kapy instrument błysnął palisandrem i słoniową kością klawiszy. Waldemar uderzył parę akordów. Zabrzmiała w nich nuta ulubionej sonaty Beethovena, granej przez Stefcię. Urwał, oparł rękę na pulpicie i wykręcił się z taburetem w stronę salonu. Spojrzał dokoła krytycznym wzrokiem.
— Czy do twarzy będzie Stefci w tej oprawie — pomyślał.
Zmrużył oczy, wywołując wizję: Stefcia siedzi przy fortepjanie, gra sonatę, jest ubrana w elegancką suknię wizytową — nie, lepiej w codziennej. Włosy ma upięte na tyle głowy i taki ładny profil. On wtulony w kąt kanapki, pod palmami, patrzy na nią, na swą żonę. Jest szczęśliwy i ona również. Kocha go. On ją otacza swą miłością i przepychem, na jaki zdobyć się mogą jego miljony.
— Stefcia moją żoną? Ja będę miał żonę?
Waldemar uprzytomnia ją sobie.
— Jaka ona młoda! O całe dwanaście lat młodsza od niego: ma zaledwo dwudziesty rok.
— Ale co na to powie jego rodzina, jego sfera?
Waldemar gwałtownie powstał i zatrzasnął fortepjan.
— O tem już tylko ja decyduję — rzekł do siebie głośno.
— Czy masz prawo? — szepnęło mu coś w duchu, jakiś opiekuńczy duch zamku.
Waldemar zatrzymał się w swej przechadzce.
— Czy masz prawo? Wyrobię je sobie!
Ale duch szeptał znowu:
— Ostatnie panie tego zamku, ostatnie ordynatowe, były księżniczkami znakomitych rodów.
— A ona będzie mojem szczęściem — odpowiedział twardo.
Szybkim krokiem poszedł w głąb zamku, zapalając elektryczność w każdej sali, w każdym pokoju i korytarzu.
Zamek rozbłysnął światłem. Ordynat przeszedł halę spacerową, galerję obrazów i wszedł do sali portretowej. Ciemna i ponura, zajaśniała blaskiem żyrandoli. Ożywiły się portrety, rozbłysły martwe twarze. Purpura i złote blachy strojów, jasne wycięcia staników kobiet wynurzyły się z wypukłą wyrazistością.
Waldemar robił przegląd swych antenatów.
Spoglądał w groźne, posępne twarze najwybitniejszych członków rodzinnych, prawdziwych klejnotów. Czytał ich tytuły i głośne nazwiska kobiet, z któremi się żenili. Przechodził od portretu do portretu, nie odnajdywał tylko szczęścia w tych obliczach raczej ponurych. Zatrzymał się dłużej przed pradziadem Andrzejem, jenerałem wojsk polskich, ożenionym z hrabianką Esterhazy. Wyrazista,