Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/029

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiczachwymieniając osoby na grupach, z krótką biografją każdej. Wreszcie wzięła swe pojedyncze fotografje na długich kartonach, jedną w kostjumie i drugą w codziennej sukni.
— Którą wolisz? — spytała.
Fotografja w kostjumie była lekko kolorowana i nadzwyczaj efektowna przedewszystkiem niesłychanie podobna: druga również dobra, lecz skromniejsza, robiła wrażenie codziennej.
Narnicki spoglądał to na jedną, to na drugą, porównywując je z sobą. W końcu rzekł:
— Wolę tę: korale przypominają mi ciebie taką, jak przed rokiem, i dlatego jest mi drogą. Ta w stroju z czasów dyrektorjatu jest śliczna, ale już nie nasza. Wyglądasz jak księżniczka, tchniesz atmosferą pałacową. Ja cię nie lubię w tej roli. Wolę, jak jesteś swojska — taka nasza i niepodzielna.
Stefcia poruszyła się.
— Nie lubisz arystokracji?
— Jest mi obojętną, ale nie lubię ciebie wśród nich.
— Mówisz tak, bo ich nie znasz. Zresztą czyż jestem zmienioną?
Narnicki popatrzał na nią niemal groźnie.
— Tak, jesteś — rzekł z przyciskiem.
— Ja!
— Jesteś pod ich wpływem. Daj Boże, aby się to zmieniło.
Stefcia zamyśliła się. Zrozumiał ją. Odgadł jej uczucia i ostrzegał. Przypomniały jej się Głębowicze, ich historja, wspaniałość magnacka, świetne towarzystwa. Istotnie wsiąkła w tamtą sferę, polubiła ich wszystkich. I oni mają wielkie wady, wśród nich są osobniki bez wartości, nawet częste. Ale są wyjątki, skoro można spotkać takiego Waldemara, taką księżnę Podhorecką jedną i drugą, lub Macieja. A kto ich nie zna bliżej, sądzi ogólnie i często niesprawiedliwie.
Tak myślała Stefcia.




V.

W zamku w Głębowiczach panowała wielka, przygnębiająca cisza. Ordynat przesiadywał w swym gabinecie albo w bibljotece, lub też snuł się po zamku zamyślony, poważny.
Administracja i służba nie widziała go jeszcze takim. Stał się drażliwym, prędkim. Po wyzdrowieniu pana Macieja, który miał ataki nerwowe, Waldemar był na wyborach prezesa Towarzystwa rolniczego, ponieważ hrabia Mortęski ustąpił dobrowolnie, znękany starością i złym stanem zdrowia. Wybrano jednogłośnie ordynata, lecz wybór ten nie zachwycił go. Odbył kilka posiedzeń, poczem powrócił do Głębowicz i zamknął się w nich. Co się działo w jego duszy, nikt nie odgadywał. Kamerdyner Andrzej widział go często w sali portretowej, na kanapce, wprost portretu babki. Czasem, obłożony papierami, staremi księgami o żółtych stronnicach, zagłębiał się w nie do nieskończoności, nie jedząc i nie śpiąc. W stajniach dziwił się koniuszy, bo ordynat nie zaglądał do koni. Wyjeżdżał na polowania z licznym zastępem służby, lecz po pierwszych kniejach wracał znudzony. Albo odprawiał służbę i sam, ze strzelbą na ramieniu, włóczył się po lesie, nie strzelając wcale.