Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stefci klatką, ogromnym pomnikiem, przygniatającym wielką przeszłość ludzką, ale nie wesołą; skałą, z której wyfruwają młode orły, pełne życia, z szerokiemi skrzydłami i silnym lotem, a wracają poranione, dźwigając kajdany, nałożone przez życie, jakby tradycję tych murów.
Dziwna ta myśl przejęła Stefcię grozą. Z pod zsuniętych brwi spojrzała ostro na Waldemara.
— Co pani myśli? — zapytał cicho — coś niemiłego?
Skinęła głową.
— Ten zamek, to skała, a pan — młody orzeł... i już pan wyfrunął z gniazda, prawda? — rzekła dziwnym głosem.
Patrzał na nią uważnie.
— Wyfrunąłem, ale wrócę.
Dziewczyna spuściła oczy.
— Wróci pan... słabszy.
— Przeciwnie silniejszy.
— I nie połamie pan skrzydeł?
— Będę o nie walczył.
— I wróci pan bez kajdan?
— Może z berłem w szponach, z berłem szczęścia, które wydrę światu.
Podniosła na niego ciemne źrenice. On patrzał na nią poważny, z fałdą na czole i odrobiną smutku w zagięciu ust.
Chwilę milczeli. Stefcia oparła się o mur i rzekła śmiało:
— Ma pan wolę i siłę hetmańską, ale czy to wystarczy?...
— Mam prócz tego nadzieję i ostre szpony, któremi w walce o swój byt duchowy potrafię rozkrwawić. Albo zginę, albo wydrę światu owo berło i skończę Austerlitzem. Jestem dziki!
— Straszny! — rzekła Stefcia w zamyśleniu — ale takie natury zwyciężają, chociaż... po największych zwycięstwach następuje... Waterloo.
Brwi Waldemara ściągnęły się groźnie, w oczach zatlił ponury cień.
— Dziwnie mi pani dziś przepowiada. Moje Waterloo nastąpić może... nie jestem pyszny, ale wątpię, czy w otwartej walce z ludźmi. Chyba zgniecie mnie potęga, z jaką walka jest ponad siły ludzkie. Co jednak wpłynęło na tak smutne myśli u pani, wolno wiedzieć?
Stefcia wysunęła się na środek korytarza i, robiąc ręką ruch okrągły, jakby ogarniający cały zamek, powiedziała bez uśmiechu:
— Te mury i tradycja ich.
Pobiegła naprzód kilka kroków, poczem odwróciła się i zarumieniona wyciągnęła do Waldemara rękę:
— Jeśli zrobiłam panu przykrość, przepraszam.
Zatrzymał drobną jej dłoń w swojej i rzekł poważnie:
— Tradycja jest smutna, ale może ja będę orłem, który ją rozjaśni?...
— Daj Boże! pragnęłabym tego dla pana... Ale teraz... chodźmy już. Wielki czas.
Poszli oboje, poważni, zamyśleni.
W dolnym salonie stanęli w oszklonych drzwiach, prowadzących na mniejszy taras.
Deszcz padał ciągle, mimo, że z poza chmur wyglądało słońce. Grad wielkich kropli bił w marmurową posadzkę tarasu. Z twardych, błyszczących liści drzew pomarańczowych spadały perełki wody, lśniąc w słońcu, jak klejnoty.