Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nigdy. W zachwycie nie uważa, że Lucia zabrała księżniczki, aby im pokazać kostjum myśliwski, przygotowany do bażantarni. Stefcia została sama. Czuje się ogłuszoną i szczęśliwą aż do bezmiaru. Nie widzi, że od kilku minut po ukwieconych schodach, wśród kwiatów stanął on, pan i właściciel tych skarbów, świetny, strojny, w aureoli kolorowych lamp, że spogląda na nią z góry, w milczeniu, jakby się napawał jej widokiem. Stefcia oparta o wielki pień mirtu, zapatrzona w głąb ogrodu, stoi jak przykuta; w swej balowej sukience, zwrócona profilem do schodów, tworzy śliczną, żywą dekorację ogrodu. Rozmarzona, nie widzi, że on wolno, krok za krokiem, zstępuje ze schodów, z utkwionemi w niej oczyma, nie słyszy jego stąpań na uliczce. On, bojąc się ją przestraszyć, stanął. Wówczas drgnęła, instynkt ostrzegł ją, że ktoś jest blisko. Odwróciła się gwałtownie. On wyciągnął do niej ręce. Stefcia nie krzyknęła, ale zbladła bardzo. W tej chwili, gdy cała jej dusza przepojona była nim, widzieć go jednak nie chciała, czuła się zbyt rozstrojoną. Zlękła się jego obecności i jego wzroku.
On wziął jej ręce w swe gorące dłonie, stanął bliziutko. Czar uderzył w harfę ich uczuć, kwiaty swe wonne, zawrotnie cudne, rzucił na ich twarze. Oboje zadrżeli.
— Już drugi raz przestraszyłem panią w Głębowiczach — szepnął niskim, cichym głosem. — Panno Stefanjo, co pani?...
— Nic... nic... niech mnie pan puści, proszę pana.
— Dlaczego się pani mnie boi? czemu unika?
Spojrzała na niego. Szare oczy gorzały mu ciemnym ogniem, wydawały się prawie czarne. Brwi zbiegły się na czole. W całej twarzy młodego magnata, w drżeniu ust, w nerwowem poruszaniu się nozdrzy przebijała wielka namiętność i gwałtowność, lecz zarazem jakby tkliwość. Stefcia widziała go już takim w sali portretowej... Szarpnęła się mocniej.
— Niech mnie pan puści — zawołała zdławionym głosem.
On ją przyciągnął ku sobie, ręce ściskał kurczowo. Stefcia czuła, że słabnie. Zbyt potężne siły złożyły się na odurzenie jej podnieconych zmysłów. On ją pożerał oczyma, przyciągnął ku sobie i szeptał:
— Pani się mnie boi?
— Ależ nie... tylko...
— Myślałaś o mnie! Ja wiem. Nie wyrywaj się napróżno. Jesteś w mej mocy... Prócz nas dwojga, niema więcej nikogo w zamku. Zostań!
— Proszę mnie puścić — krzyknęła Stefcia rozpaczliwie.
Gwałtownie, z wysiłkiem wyrwała mu ręce i jak ptak, szybko pobiegła na schody. Za chwilę znikła.
Waldemar patrzył na nią roziskrzonym wzrokiem, przetarł ręką czoło, przeszedł parę kroków i ciężko usiadł na ławeczce marmurowej.
— Musi być moją, choćbym miał świat zwalić — wyrzekł z namiętną energją.
Spojrzał na schody, gdzie znikła Stefcia, zerwał się i poszedł za nią.
Długo szukał jej wśród towarzystwa. Znalazł obok Luci w gronie kilku osób. W oświetlonej altanie hrabina Wizembergowa grała na cytrze. Wszyscy słuchali w skupieniu. Waldemar stanął pod drzewem, za krzesłem Stefci. Widział, jak była poruszoną i jak zadrżała na jego widok. Gdy hrabina skończyła grać, powstało trochę hałasu: dziękowali jej rozgłośnie. Stefcia zerwała się z krzesła. Waldemar skorzystał, pochylił się do niej i rzekł poważnie a serdecznie: