Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Owszem, proszę — rzekła.
— Myślała pani o mnie...
— Zarozumialec!...
— Niech mi pani pozwoli dokończyć! Myślała pani, że... jestem narwany i jeszcze, że rzucam rękawicę pewnym osobnikom, o których w mniemaniu ogółu powinno mi chodzić. Ech! myślała pani, że jestem warjat. No, czy nie zgadłem?
Patrzał jej w oczy z uśmiechem. Rita gryzła usta. Nagle prędkim uchem podniosła głowę, rzuciła bystre spojrzenie na Stefcię i odrzekła niepewnym głosem:
— Tak, zgadł pan. Ale nie myślałam, że pan warjat, broń Boże! ani to, że pan rzuca rękawicę Barskiemu. Wiem, że panu o niego nie chodzi. Dziwiłam się tylko, że... wysuwa pan zbyt śmiało naprzód sytuację... mogąca być jeszcze w cieniu.
Michorowski ściągnął brwi.
— Dlaczego? A jeśli ja ją chcę mieć w pełnem świetle? Czy mi nie wolno?
Panna Rita pobladła.
— Ach! któż o tem wątpi?... Tylko... zdawało mi się... że był pan pod wrażeniem chwili i trochę może mimowoli... przeszarżował prawa zwykłych grzeczności.
Waldemar popatrzał na nią i rzekł z przyciskiem:
— Więc zapewniam panią, że byłem szczery. Gdzie istnieją całe szeregi chwil, nie poddaję się wyłącznie wpływom jednej. Zatem nie szarżowałem, raczej przeciwnie, przez wzgląd na osobę interesowaną, zawsze i wszędzie niesłychanie normuję swe wrażenia, nie chcąc wyprowadzać jej z dotychczasowego objektywu pod bardziej szczegółowy rozbiór opinji, która nie szczędzi nikogo.
Rita siedziała blada, panując nad sobą. Ta walka ubrała ją w maskę chłodu. Odrzekła sztywno:
— Danej osoby opinja nie naruszy, ale u pana wynurza się już subiektywność kwestji...
— Pozwalam wszystkim na rozcząstkowanie siebie i swych myśli, byle się kontentowano tylko mną. To zastrzegam — dodał, kładąc nacisk na ostatnich słowach.
Panna Szeliżanka dumnie rzuciła głowę.
— Niech pan zastrzega innym, gdyż ja rękawicy pańskiej nie podniosę... mogę ją najwyżej popierać w pewnych sferach, gdy już będzie rzuconą.
Michorowski skłonił się.
— W panią wierzę — rzekł grzecznie.
— Och! — zawołała młoda panna.
— Czy dostanę kawy? Co u djabła! — ryknął nagle tłusty jegomość przy bocznym stoliku.
Ordynat z pod brwi podniósł na niego zdziwiony wzrok i zatrzymał chwilę.
— Garson! trutniu jakiś! kawę podawaj!
Gwar panował na werandzie. Środkiem płynęła fala kobiecych kapeluszy i męskich głów, Lokaj nie zjawiał się.
— Garson! — krzyknął jegomość, podnosząc głos do wyżyn niemożliwych. — Błazny, hultaje! czy to w waszej podłej cukierni nawet dowołać się nie można? —