Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przed podjazdem huczały karety, nawoływania służby i głuchy tentent koni.
Wschodzące słońce, połyskując na lakierach karet i zaglądając ciekawie do okien, mówiło odjeżdżającym „dzień dobry“.
Pan Rudecki, schowany w dorożce, wracał do siebie zmęczony, z pochyloną głową, pełną ciężkich myśli.




XXXII.

Wieczór zapadł nad miastem. Zabłysły szeregi świateł na ulicach,, okna domów migotały, przed hotelem, zawieszona wysoko, ziała białym blaskiem wielka lampa elektryczna.
W numerze pana Rudeckiego panował ruch. Lokaje wynosili walizkę i paczki, zdawali rachunek, dorożka czekała. Pan Rudecki, już w palcie, opłacał służbę.
Przy oknie oparta Stefcia, patrząc na ulicę, drżała, wstrzymując łzy. Przed nią stało łubiane pudło, pełne kwiatów z wczorajszego kotyljona. Posyłała je matce wraz z paką cukrów dla siostrzyczki i brata. Wszystkie kwiaty ułożyła na mchu warstwami, ale ogarnął ją teraz niepokój. Prędko otworzyła pudło i, przebierając między kwiatami, wzięła bladożółtą różę i parę gwoździków. Gorączkowo wsunęła je za stanik, zamknęła pudło i znowu otworzyła, biorąc wspaniały purpurowy storczyk.
To symbol jego... to on. Spiesznie schowała storczyk razem z różą i gwoździkiem. Pochodziły one z bukietu Waldemara, którym obsypał ją po kotylionie. Pozostałej masie kwiatów przesłała z figlarnym uśmiechem od ust całusa i zaczęła zapakowywać pudło.
Do numeru wszedł szwajcar hotelowy.
— Czy wszystko gotowe? — spytał pan Rudecki.
— Proszę pana, dorożka gotowa, ale pan ordynat Michorowski przysłał swoją czwórkę i lando. Jest i lokaj, a oto list.
Na bilecie Waldemara, skreślonym silnem, oryginalnem pismem, było kilka uprzejmych słów, zawierających prośbę, aby jego powozem odjechali do kolei, gdzie i sam obiecywał być. Pan Rudecki zmarszczył się. Wszedł lokaj ordynata i ukłonił się z uszanowaniem.
— Czy pan ordynat sam pojechał na dworzec? — spytał go pan Rudecki.
— Nie z hrabią Trestką i z panienką z Obronnego.
Pan Rudecki odetchnął.
— Bardzo grzeczny i bardzo taktowny człowiek — pomyślał zadowolony.
Wyszli.
Na ulicy stało wytworne, błyszczące lando z małym herbem i mitrą książęcą na drzwiczkach, zaprzężone w cztery kare klacze w strojnej uprzęży. Krakowskie chomonta świeciły srebrnemi okuciami.
Konie rwały się niecierpliwie, gryząc wędzidła, ale poważny stangret Flawjan, starszy kolega Brunona, który jeszcze woził pana Macieja jako ordynata, umiał utrzymać je na wodzy.
Kiedy lando ruszyło, Stefcia przytulona do ojca zapytała cicho:
— Czy ordynat był wczoraj u ojczusia?
— Tak, był po obiedzie. Zabawił parę godzin. Bardzo się z nim ciekawie rozmawia.