Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Koncert nie zachwycił pana Rudeckiego, ponieważ znał się na muzyce, a grymasił w śpiewie. Ale urządzenie estrady podobało mu się. Był tam brzozowy lasek, naturalny, wysłany mchem. Pomiędzy drzewami stały krzesła i pulpity dla muzykantów. Zasiadła na nich grupa artystów nie miejscowych, jedynie na czas wystawy przybyłych tu z wielkiej stolicy. Pan Rudecki doznał zawodu: sławna orkiestra nie zachwyciła go.
— Tylko tyle, że huczą, ale, dalibóg, gdzież tu melodja?
Śpiew i śpiewaczka porywały go jeszcze mniej.
Na estradę weszła młoda panna, dobrej tuszy, w białej wygorsowanej sukni. Obnażone ramiona wyglądały mocno różowo bez żadnych subtelniejszych odcieni. Na piramidce tych różowości piętrzyła się czarna głowa, jak nastraszona czapka angorska. Czarne małe oczki świeciły, jak ćwieki, wbite w bardzo kolorowe tapety.
Wyszła, podtrzymując suknię, i, złożywszy parę ociężałych niemiłosiernie wdzięcznych ukłonów, stanęła, mnąc w ręku zeszyt z nutami Poczem zaczęła śpiewać z wzniesioną do góry głową.
Pan Rudecki, patrząc na nią, doznawał pewnych obaw. Najpierw zdawało mu się, że debiutantka nie przetrwa tej próby, bo kolor jej biustu nabierał coraz więcej makowej barwy. Przytem tak się widocznie dławiła, że niektórzy ze słuchaczów sięgali do własnych kołnierzyków w przekonaniu, że są za ciasne.
Nagle do uszu ojca Stefci przysunął twarz jakiś młodzieniec, siedzący obok, ale rzekł wcale nie szeptem, wskazując oczyma pełne ramiona debiutantki:
— Panie, czy to ręce czy łydki? bo nie mogę rozpoznać.
I, nie czekając na objaśnienie, bardzo kontent z siebie i swego dowcipu, zaczął go szerzyć w inną stronę sali.
Gdy nareszcie piskliwe dławienie się umilkło, wszyscy odetchnęli, jakby zwalając ciężar z piersi. To poprzedziło oklaski, których jednak nie skąpiono. Kilka wdzięcznych ukłonów — i debiutantka wolno, pomiędzy brzozami zaczęła się oddalać, świecąc z daleka bielą sukni i rumianym karczkiem, wyciętym w kwadrat.
— Co ona będzie teraz robiła? — zapytał dowcipny młodzieniec, nie zwracając się wyłącznie do nikogo.
— Zapewne weźmie zimną kąpiel — odpowiedział jakiś głos z następnego rzędu krzeseł.
W czasie ostatniej przerwy wiele osób wyszło na korytarz i marmurowe schody, wiodące z kontramarkarni. Zaczynał się już tam charakterystyczny ruch przed balem w hotelu. Biegali lokaje, z cukierni wnoszono torty i piramidy cukrów na podstawach kryształowych. Wnosili kosze kwiatów do ubrania sali. Pan Rudecki, oparty o poręcz schodów, przyglądał się ciekawie.
Ten wstęp do balu miał w sobie wiele znamienności. Cechował go przedewszystkiem gorączkowy ruch służby, uwijającej się z gorliwością niemal podniosłą. Rudecki pomyślał, że zawsze tak samo niższe klasy pracują dla umilenia zabawy klas wyższych, uprzywilejowanych. I chociaż są płatne, jednak często robią to jakby z dumą, że ich do tego użyto. Rozmyślania jego przerwał głuchy turkot karety u podjazdu. Kilku lokaji rzuciło się do drzwi. W kontramarkarni zrobił się większy, ruch.