Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jej koniu miał jechać Wiluś. Panna Rita była, jak w gorączce. Siedziała obok Stefci i zaczęła jej się żalić:
— Czy tylko Wiluś weźmie przeszkodę?
— Chciałby napewno, zależy to od konia — odparła Stefcia.
— Dużo zależy! zwłaszcza, że Wiluś niezbyt świetny jeździec. Przytem i Buckingham ma swe narowy.
— Czemuż nie jeździ kto inny? Naprzykład pan...
— Trestka zapewne? O, dziękuję! Znarowiłby mi konia. Zresztą... nie chciałam. A Wiluś uparł się. Nauczyłam go tylko, jak ma postępować z Buckinghamem.
— Uważajcie panie, ordynat wyjeżdża! — zawołał, wychylając się z następnej loży, baron Weyher.
Stefcia zwróciła oczy na tor i całą postacią podała się naprzód. Wyglądała ślicznie w kremowej sukni i strojnym białym kapeluszu. Nie miał na sobie żadnych błyskotek, tylko wpięła do stanika parę herbacianych róż. W innych lożach siedzące panie przyglądały jej się natarczywie. Niektóre dziwił poufały stosunek jej z panną Ritą, serdeczność pana Macieja, Luci i nawet zwykle mało przystępnej pani Idalji. Ta młoda dziewczyna z nazwiskiem nie „z towarzystwa“, a wesoła, rozmowna, dowcipkująca śmiało z Trestką, który miał sławę zagorzałego sferowca, zaciekawiała, nawet gniewała. Była dobrze ubraną, ładną i nie raziła niczem, prócz nazwiskiem, lecz to wystarczyło, by spoglądać na nią z ukosa. Ale Stefcia nie dręczyła się tem. Miała poparcie w licznem gronie z okolicy Słodkowic, a że wiele z tych osób uważano powszechnie za najpierwsze w wysokich sferach, więc czuła się swobodną, pomimo nieprzychylnych spojrzeń innych. Teraz, kiedy wychylona z loży spoglądała na tor, nikt na nią nie patrzył. Każdy był zajęty tem samem.
Od startu ruszyło czterech jeźdźców: — Waldemar, Trestka, młody Żnin i Brochwicz. Wszyscy na koniach ordynata, on sam na Apollu. W obcisłem ubraniu i żółtych sztylpach, w białych rękawiczkach, miał w swej postawie dużo klasycznej dzielności przy pewnem zaniedbaniu. Siedział jak przymurowany na koniu, z zimną krwią i wielką pewnością siebie. Spokojnie normował rozgorączkowanego wierzchowca. Był wspaniały. Trestka siedział i jechał pretensjonalnie, klnąc i wciąż majstrując koło binokli. Żnin miał minę znudzoną. Brochwicz najwięcej zbliżał się podobieństwem do Waldemara, tylko tamten go przewyższał, Bieg się rozpoczął. Chociaż wszyscy czterej równocześnie ruszyli, Apollo natychmiast wysunął się naprzód. Brał przeszkody z fantazją, bez trudu, jak piłka podrzucona w górę przez rakietę. Przejeżdżając w cwale naprzeciw lóż, Waldemar zręcznym ruchem uniósł w górę kapelusz. Odpowiedziało mu gorączkowe powiewanie chusteczkami zachwyconych pań. Stefcia ani drgnęła, tylko na twarzy jej wykwitły silne kolory i oczy pociemniały od wewnętrznego wrażenia.
Podobał się ten świetny jeździec. Cała jej dusza rwała się do niego, tysiące słów wyrywało się na tor, ale usta milczały. Siedząc bez poruszenia, mówiła: „Nie można“. Tym jeźdźcem był Waldemar Michorowski, ordynat głębowicki, pan z panów, magnat jeden z najpierwszych w kraju, noszący starożytne nazwisko, opromienione mitrą książęcą w herbie, w aureoli nieprzejrzanych szeregów hetmanów, senatorów, kanclerzy i wojewodów. A ona Rudecka — ze starej i dobrej szlacheckiej rodziny, z rodziny bez skazy, ale tylko Rudecka. Budził się w niej