Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

To wzbudziło ogólną wesołość.
Dojeżdżali do kamiennego mostu nad bystrą rzeką. Poza nią wśród mnóstwa drzew, na górze, widniały potężne mury zamku, najeżone basztami i wieżyczkami. Na głównej baszcie w stylu staroświeckim powiewają chorągiew z herbem Michorowskich. Olbrzymie drzewa parku, Otaczające zwartą masą zamek, ciągnęły się wzdłuż rzeki. Brek zahuczał na moście jak bęben, głucho zastukały kopyta i konie z kamiennej grobli wpadły w mroczną świerkową aleję. Na końcu wznosiła się wielka murowana brama, wyłożona kamiennemi płytami z żelazną kratą, z herbem na szczycie, szeroko rozwarta. Przed bramą był drugi most kamienny, który zwisał nad fosą, biegnącą wzdłuż wału i muru okalającego park. Głęboki kanał napełniała świeża woda, przeprowadzona z rzeki. Miało to wygląd forteczny, ale malowniczy, bo drzewa parku i mur z żelazną sztachetką na wierzchu cudownie odbijały w wodzie. Na moście stały słupy z matowemi balonami lamp elektrycznych. Takież wysokie żelazne słupy stróżowały obok bramy i koło budki odźwiernego, która była właściwie piękną grotą z płyt kamiennych, tonącą w zwojach bluszczu.
Gdy brek wtoczył się w aleję świerkową, Waldemar usiadł i powstrzymał konie. Jechali wolno. Wszyscy umilkli. Powaga i majestat wiały od ciemnych, strzelistych świerków, stojących podwójnym rzędem, jak stróże odwiecznego zamku ordynacji.
Odczuwało się tu wielkość i potęgę — coś, co zmuszało do pochylenia głowy. Wszyscy doznali podobnego wrażenia. Tylko Waldemar miał wzniesioną głowę. On witał stróżujące świerki, jak swych poddanych.
A one szumiały poważnie i chyliły czuby w powitalnym ukłonie, widząc w nim pana i dziedzica starożytnej siedziby.
Baron Weyher ciekawie patrzał dokoła. Nie widział jeszcze zamku, ale zaimponowała mu już aleja.
Hrabia Trestka spoglądał na wierzchołki świerków, podtrzymując ręką kapelusz.
— Tytany!... tytany!... — mówił szeptem — nigdy nie mogę się im napatrzeć.
Panna Rita i hrabianka siedziały zamyślone, może usiłując odgadnąć, kiedy tu wjedzie ordynat w poszóstnej karecie, mając obok siebie młodą żonę, kto będzie tą wybraną. A myśląc tak, może obie w najgłębszej komórce duszy siebie widziały w tej roli.
Waldemar jechał poważny. Czuł, że jego własność imponuje wszystkim. Doznawał różnych uczuć: dumy i pewnej melancholji.
Mówił sobie w duchu:
— Co mi z tego?
I nagle uczuł tęsknotę... Pierwszy raz pomyślał, że w tym przepychu, w tej wspaniałej rezydencji jest sam, zupełnie sam.
Uśmiechnął się.
— No, przynajmniej nie w tej chwili.
Spojrzał nieznacznie na Stefcię.
Siedziała cicha, jakby przytłoczona majestatem olbrzymich świerków, rzucających na nią cienie.
Trochę przybladła. Ogarniał ją chłód, nurtował w niej nieokreślony niepokój.