Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/092

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Trestka podsunął konia bliżej i zapytał:
— Chciałbym się dowiedzieć, skąd pan sprowadził te samowiązałki, bo widzę system amerykański a z firmą warszawską.
— To są krajowe, nasza praca i żelazo. Sprowadziłem montera z fabryki Mac-Cormicka i pod jego dyrekcją firma warszawska zrobiła to samo.
— Ale ten nie wygląda na Amerykanina?
— Rodowity Warszawiak, tylko uczeń tamtego.
Trestka kręcił głową.
— No i dobrze działają? Nie psują się co kwadrans?
— Bardzo rzadko. A zresztą zagranicznym zdarza się to również. Ludzie obznajomieni, mechanik dobry i robota idzie pomyślnie.
— Nadzwyczajne rzeczy — mruknął zdziwiony Trestka.
— Gdyby tak wszyscy robili za przykładem pana — rzekła Stefcia.
Trestka wybuchnął.
— Toby wszystkie zagraniczne firmy zbankrutowały!
— Bądź pan spokojny — rzekł Waldemar. — Nie jesteśmy tak dalece kulturalni, żeby fabryki amerykańskie bezpośrednio miały się na nas oglądać. Na swe maszyny Ameryka i Anglja mają dosyć własnych konsumentów, nie licząc obcokrajowców.
— Jabym nie ufał maszynom u nas wyrabianym.
— To też je pan zdaleka omija — rzekła panna Rita.
— A ja ufam — mówił Waldemar — patrz pan, czego im brak? Działają dobrze, wyglądają tak samo, jak zagraniczne, bo system jest ich, a że praca naszych rąk i materjał krajowy, to chyba ujmy im nie przynosi.
Wkrótce towarzystwo pożegnało rządcę i zawróciło do Słodkowiec.
Waldemar rzekł do Stefci:
— Widziała pani jeden narożnik głębowicki, ale czy pani nie zmęczona? Bo jak na pierwszy spacer, to trochę za daleko.
— Co znowu! nie jestem filigranowa, mogłabym dotrzeć do samych Głębowicz.
— Nie, tam pojedziemy brekiem.
Minęli szereg żniwiarek i zbliżali się do barwnego sznura żniwiarzy z sierpami. Panował wśród nich gorączkowy ruch. Waldemar przeczuł, co to znaczy, bo się uśmiechnął.
W tej chwili parobcy i kobiety podbiegli, trzymając w rękach poskręcane w olbrzymi wieniec kłosy i, składając w miejscowym języku krzykliwe życzenia, otoczyli kołem jadących.
Waldemar dał im kilka sztuk złota. Nastąpiło wielkie całowanie rąk i butów ordynata, który ze śmiechem bronił się od napaści. Stefcię rozrzewniła ta scena. Chociaż moneta stała się ważnym powodem do rozczulań, jednak w serdecznem garnięciu się prostych ludzi do ordynata przebijało jeszcze coś innego. Był on ich panem i ulubieńcem. To rzucało się wszędzie w oczy, począwszy od rządcy; wyższa administracja i cała służba zwracała się do niego z wyjątkowemi oznakami uwielbienia, wychodzącemi poza granice zwykłego szacunku, należącego pracodawcy. Bali się go wprawdzie, ale i czcili prawdziwie.
Panna Szeliżanka myślała to samo i rzekła do Waldemara:
— Pan wśród swych majątków i ludzi robi na mnie wrażenie udzielnego księcia. Aż serce rośnie, gdy się patrzy na porządki i dyscyplinę niemal wojskową. I jak to wszystko jest ujęte w ramy miłości dla pana.