Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 01.pdf/056

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pochłaniała rozmowa z Prątnickim. Opowiadał jej o świeżo czytanej powieści. Stefcia, dosłyszawszy kilka zdań, spojrzała znacząco na Waldemara.
— Wracajmy — rzekła cicho.
— Dlaczego? Teraz po zachodzie słońca najprzyjemniej.
— Ale już prawie ciemno.
— Jeszcze trochę...
Nagle wypowiedziane głośniej słowa Edmunda zastanowiły go. Spojrzał na Lucię, potem na Stefcię. Ona szepnęła:
— Wracajmy.
Skinął głową i zaczął zawracać łódkę, ale Prątnicki wstrzymał ster.
— Panie ordynacie, wracamy?
— Wracamy!
— Już
— Tak.
Stefcia uśmiechnęła się z intonacji głosu obydwóch.
— Taki ładny wieczór — zaoponowała Lucia.
— Już późno — rzekła Stefcia — mama będzie o ciebie niespokojna.
— Eee! to tylko pani chce wracać. Moglibyśmy jeszcze popływać...
— Panna Stefanja pierwsza ma głos — rzekł sucho Waldemar.
Lucia umilkła, natomiast Prątnicki rzekł z ironją:
Pannie Stefanji zapewne zimno. Szkoda, że pani nie wzięła szala.
Waldemar utkwił w nim oczy, usta mu zadrżały gniewem, ale Stefcia powstrzymała go błagającym wzrokiem. Rzekł więc tylko:
— Zamiast uwag, niech pan lepiej steruje. Łódka się ciągle krzywi.
Prątnicki poczerwieniał.
W milczeniu dojechali do brzegu, gdzie oczekiwała pani Idalja z panem Ksawerym,
Księżyc oświetlał głębiny parku, błyszczał na wodzie srebrną siatką, ruchomą i mieniącą. Róże pachniały, nisko w krzakach świeciły robaczki świętojańskie. Wieczór, zalany falą ciepła, usposabiał marząco.
Z nad jeziora buchnął chór żabi. Wysokie białe lilje na trawnikach i żółte irysy wyglądały niby dziewice w rzymskich tunikach, przechadzające się wśród cyprysów, do których w cieniu wieczornym podobne były tuje. Oświetlony pałac mrugał rzędami okien, odbicia światła słały się na kamiennej posadzce tarasu ognistą smugą, srebrzyły rozkwitłe róże, drgały na listkach caprifolium, zapuszczały iskierki w głąb cienistej alei, jakby przywołując idących. Jasną suknię Stefci pokryły błyszczące plamki, na włosach igramy złote nitki. Waldemar szedł na końcu, mnąc w ręce żółtą różę, patrzał na jasną postać dziewczyny, z zagadką w swej upartej duszy.
— Czem ta dziewczyna mnie porywa? To ogień w kielichu białej lilji — powtórzył w myśli dawne porównanie.
Po kolacji, gdy się wszyscy rozeszli, Waldemar chodził w parku otoczony psami, które łasiły się do niego, szczekając wesoło. Ordynat obszedł aleje, błądził nad jeziorem, podchodził do pałacu, patrząc na światełko w oknie Stefci, przyćmione firanką.
— Co ona robi? — myślał — czy rachunek sumienia, czy prosi Boga o zachowanie swej cnoty... czy rozmyśla o naszej rozmowie?... Wogóle czy ona przeczuwa niebezpieczeństwo? Czy jest świadoma mych pragnień?...