Strona:PL Michał Bałucki-Doróżkarz nr. 13.djvu/048

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sła; skóra ściągnięta blizną, podniosła w górę wierzchnią wargę i odsłoniła trochę zęby, co mu nadawało taki wyraz, jakby się krzywił lub uśmiechał ustawicznie. Do tego jeszcze broda, której nigdy przedtem nie nosił, a która teraz bujnie się puściła, robiła go o wiele starszym. Mógł więc śmiało i bez obawy pokazać się najbliższym nawet znajomym.
Nie mówiąc tedy nic nikomu, wysunął się po cichu do stajni, ubrał konie i zaprzągnął je do powozu, siebie ustroił w liberyą ze swiecącemi guzikami, usiadł na kozieł i wyjechał.
Tomaszowa właśnie szła do studni, gdy go zobaczyła, osłupiała z podziwu radości.
— Jakto? pan sam?..
Nie mogła dokończyć pytania, bo łzy zadławiły głos — łzy radości i szczęścia.
— Tylko nikomu nic nie mówcie: kto, co jak? rzekł Hulatyński.
— Słowa nie pisnę — rzekła, składając ręce jakby do modlitwy, jakby do przysięgi.
— Trzeba powiedzieć, że krewny Tomasza, brat albo jak się wam podoba. Rozumiecie.
Kobieta nie była wstanie jeszcze przemówić z zachwytu. tylko przytakiwała głową, a składając ręce, patrzyła za odjeżdżającym, powtarzając drżącym ze wzruszenia i rozmiękłym od łez głosem:
— O mój złoty panie! niechże ci Pan Jezus nagrodzi!...